GOOMOWISKO, czyta autor odc. 2.
B-moll młodego wioślarza (część 1)

Wprowadzenie w świat dźwięków szło wielotorowo. „Święty” szpulak nie był zabawką dla dzieci, nie wolno nam było na jego organizmie eksperymentować. Przecież było ryzyko, że jeszcze się pokasuje tatowe nagrania albo poniszczy taśmy. I co by było? Klops.  Chcąc jednak dać nam coś tylko naszego, rodzice wystali w kolejce, znowu zupełnie przypadkowo, bo poszli pewnie po trampki, albo inne dobro potrzebne do życia, prześliczny magnetofon Grundig. Taki zwykły najzwyklejszy, ale dla mnie kosmiczny i magiczny wtedy jak diabli.

Pamiętam, że miał nawet specjalny kabel. Ten kabel był to po to, żebym mógł się wpiąć w telewizor czy radio i nagrywać dźwięki na kasety. Te kasety następnie katowałem na maksa. Leciały wtedy w telewizji jakieś krótkie programy muzyczne, może była to jakaś telewizyjna lista przebojów, w każdym razie: leciały tam teledyski. Postanowiłem nie czekać na łaskę TVP, tylko połapać sobie, co ciekawsze, kawałki na taśmę. Żeby je odtwarzać sobie, kiedy mi się tylko zamarzy.

Pierwsze podejście miało nastąpić akurat w trakcie wizyty u cioci Ireny, siostry mamy, znaczy się. Akurat w trakcie wyczekiwanej audycji mama zaplanowała wizytę u wujostwa. Rodzice po długim namyśle pozwolili mi zabrać do niej, a mieszkało wujostwo na pięknym osiedlu Sportowym w Nowej Hucie, kaseciaka i dzięki temu nagrałem sobie samodzielnie na nośnik swój pierwszy kawałek. Takie rzeczy się pamięta na zawsze. Był to kawałek zespołu Lady Pank:  „Fabryka małp”.

Siadło jak złoto, dwa dni „katowałem” utwór i jego tekst znałem na pamięć.

Fabryka małp.
Fabryka psów.
Rezerwat dzikich stworzeń.
Zajadłych tak.
Że nawet Bóg.
I Bóg im nie pomoże
.

( Lady Pank, fragment utworu „Fabryka małp”)

Magnetofon miałem, „Fabrykę małp” znałem na pamięć, ale nie miałem własnej kasetoteki. Nadszedł więc czas na kolekcjonowanie kaset. Jako pierwsi zaopatrywali mnie w muzę na tym nośniku koledzy wujka Staszka z Leszczyny, którzy jeździli po Wiejskich Domach Kultury oraz remizach i na tamtejszych dyskotekach odtwarzali utwory do tańca właśnie z magneciaka. Ich zasoby muzyczne liczyły się w tysiącach utworów. Tak mi się wydaje. Kilkadziesiąt z nich dostałem na dobry początek. Przegrane na moją własną kasetę. Było tam wszystko pod co dawało się tańczyć. Włoskie dicho, i inne zachodnie dicho. I polski dicho rock.

Prułem do przodu z muzyczną edukacją jak torpeda.

***

W podstawówce było ich dwóch. W zależności od punktu widzenia muzycznym bogiem mógł być tylko jeden z nich, a temu drugiemu przypadała rola dupy bladej. Między nami, zwykłymi zjadaczami maminych kanapek, oznaczało to podziały na śmierć i życie. Jasna sprawa, że byłem za bogiem.

A imię jego było Shakin’. W boskości Shakina  Stevensa (czy tam Shaky’ego, bo i tak go podobno nazywali) wierzyła większość z nas, chłopaków, nawet ci, których muzyka za bardzo nie interesowała. To była taka, wiecie, solidarność siusiaków. Dziewuchy miały swojego króla. Króla ondulatora Limahla. I jemu oddały swoje dziecięce serduszka i dusze.

Pierwszy, dziewiczy raz miałem swojego prawdziwego idola. I pierwszy raz na punkcie swojego idola odleciałem na bogato. Plakaty Shakina? Jasne i za każde pieniądze. Zdobyłem raz taki z wielkim zdjęciem „boga” na środku i miniaturkami wokół, przy czym „bóg” przybierał na nich różne pozy taneczne. Wpatrując się w foty, przez tydzień uczyłem się tańczyć i mało sobie paluchów u nóg nie połamałem. Warto było, nie powiem, bo potem na dyskotekach nie musiałem podpierać ścian. A co! Rock and roll, kurka siwa!

W tygodniku  „Razem” napisali, że bogu to tylko w białych butach chodzi. Moja odpowiedź była błyskawiczna. Miesiąc biegałem po Nowej Hucie i nagle, gdzieś na osiedlu Szkolnym czy Zielonym, znalazłem! Buty! Były piękne, białe, na rzepy i za kostkę. Shakin tylko w białych chodził, więc liźnięcie boskości dokonywało się wzorcowo.

Tyle że wiosna się zbliżała, chlapa była straszna i buty upaprało mi szybciutko. Nie miałem kogo obwinić za swoje nieszczęście, więc nienawiść skupiłem na źle uczesanym chłopaczku, co kradł serca naszych koleżanek, Limahlu. Moje małe porażki życia codziennego powodowały coraz większą niechęć do ondulatora. Na szczęście sytuację obuwniczą uratowała kochana mama: w ruch poszło mydełko nomen omen szare i z butów szarych,  zrobiły się na powrót prawie białe. Na miesiąc może. Bo potem znów były szare, bure i ponure jak Polska w drugiej połowie lat osiemdziesiątych.

Buty butami, bo identyfikacja musiała być jak najpełniejsza, ale kolejnym sprzętem, jaki w pokoju moim (i brata) zagościł, było radio Unitra Diora. Napakowane nowinkami technicznymi, których wcześniej nie znałem, przeniosło mnie na wyższy level odbioru ukochanej muzyki. Na przykład długie kable pozwalały ustawić kolumny tak, żeby stereo (tak, stereo!) brzmiało jak najlepiej, najpełniej, naj naj. Przed Grundigiem, wpiętym w radio, stanęła otworem cała Lista Przebojów Programu III. Można już było wybierać, przebierać i szukać nowych muzycznych idoli. I nagrywać do bólu.

Ale, ale! Zanim zacząłem łapać trójkowe hity, nagrałem sobie, po raz pierwszy, cały album na kasecie. Padło, chyba przypadkowo na Modern Talking. A może i nieprzypadkowo? Może tę płytę wyklęczałem na kolanach, czekając tydzień na audycję? Nie wiem. Wiem za to, że zespół był mocno lansowany i to bzdurne „Cherry Cherry Lady” wpadło mi w ucho. Cała płyta, którą mogłem odtwarzać sobie w domu w dowolnej chwili, pokazywała też inne oblicze wykonawców. Trzeba było wysłuchać ze czterdzieści parę minut muzyki  i nie zawsze było to cherry.

Pierwszy adapter jeszcze pojawił się w tym czasie. Kuzyn Wiesiek mi go lunął. Znaczy sprzedał (tak, ten kuzyn, co to na akordeonie umiał grać). 300 złotych własnych, zaoszczędzonych pieniędzy poszło bez żalu. A nazajutrz rano w te pędy pobiegłem do sklepu muzycznego i pozwoliłem sobie na płytę. Za 500 złotych. Kurde, kasa wtedy nie miała praktycznie żadnego znaczenia. Żadnego.

Nie, nie w tym sensie, o jakim myślicie, ona po prostu była, tyle że tyłek można sobie nią było podcierać, gdyż z kupnem czegokolwiek był już spory problem (zaraz, czy ja już pisałem o papierze toaletowym?…). Ale płyty były dostępne. Jak nie w sklepie muzycznym, to w księgarni, gdzie obok książek odbywała się sprzedaż czarnych krążków. Jak nie w księgarni, to na placu na Grzegórzeckiej – pod Halą Targową.

Płytą, którą kupiłem jako pierwszą, za 500 złotych było Wham! Pojechałem po nią do samego Krakowa Shuty ze Sławkiem. To znaczy ze Sławkiem Shuty, a wtedy po prostu Mateją. Bo Sławek zanim został Shutym znany był jako Mateja. Sławomir. I czasami jeździliśmy do Krakowa, jakbyśmy niby w nim nigdy nie mieszkali. Nowohuckość pełną gębą.

Wake me up before you go go,
Don’t leave me hanging on like a yo-yo.

 ( Wham, fragment utworu „Wake me up before You go-go”)

 

Radio i telewizja pruły przestrzeń tym przebojem i otumaniały nim co głupszych, więc nic dziwnego, że trafiło i na mnie. Musiałem to mieć. Połączyliśmy siły ze Sławkiem, który akurat dostał zlecenie od starszego brata na zakup płyty Shakin’ Dudiego, i ruszyliśmy na zakupy. Lałem z niego z lekka, bo co to niby miało być? – Shakin’ to rozumiem, ale Dudi? Czego to ludzie nie wymyślą.

Brat Sławka kilka dni później dał posłuchać tego Dudiego i uświadomił mi, o co w tej muzyce kaman. A ja zacząłem zwracać większą uwagę na krajowe produkcje. Dokupiłem błyskawicznie Shakin’ Dudiego do kolekcji, która rozwijała się szybko – szybciej niż moja znajomość muzyki. Ziarno od plew miało przesiać się za jakiś czas.

Płyty zbierałem na samym początku bez jakiegoś szczególnego klucza. Takie wspomnienie na ten przykład przytoczę: spacerowałem z mamą po centrum Nowej Huty,  zatrzymałem się przed księgarnią, może i Skarbnicą, a na wystawie zobaczyłem płytę. Całą jej okładkę zajmowała paszcza artysty, która się do mnie uśmiechała.

– Karel Gott. – przeczytałem na głos.

– O! – mama na hasło Gott zareagowała natychmiast. – Słyszałam o nim. Kup sobie.

– Naprawdę? Ale fajnie. – cieszyłem się chwilą i kolejnym artystą w kolekcjonerskiej stajni.

– Masz, kupuj. – mama dała mi pieniądze, a ja po chwili miałem już paszczę… to znaczy, płytę Karela w ramionach.

W domu butów nawet nie zdążyłem ściągnąć, a płyta już wylądowała na patefonie. Muzyka jeszcze dobrze nie wyruszyła z głośników na pokoje, a już coś mi nie pasowało. Igłę przeniosłem więc na utwór drugi. Potem na trzeci. I na piąty. Mein Gott – to, co odpierdzielał pilzneński Sinatra z orkiestrą, nie nadawało się do słuchania. Mamo, dzięki za chęci, naprawdę. Płytę jako pamiątkę i przestrogę mam do dziś. Może wieczorem sprawdzę, czy aby do niej już nie dorosłem?

***

Pierwszy cios, który mnie znokautował, nadszedł z nieoczekiwanej strony. Wyprowadził go Teleexpress, który wchodził wtedy do ramówki TVP. Ale przede wszystkim wyprowadzili go ONI. Zespół nazywa się Kult, a piosenką była po prostu „Piosenka młodych wioślarzy”.

Po prostu?! Stałem i się śliniłem, wmurowało mnie, wbiło w ziemię. Ciary szły mi po całym ciele, jakbym język włożył do kontaktu i nie mógł go z niego wyjąć.

Zapamiętałem: zespół KULT. Nie wiem, jak szybko weszło, ale nie chciało wyjść. Obalanie pomnika Lenina w Nowej Hucie zaczęło się od kawałka buta i trwało latami. Shakin’ Stevens natomiast, choć też buty nas łączyły, spadł z mojego pomnika błyskawicznie. Od teraz był Kult. I ten Kult miał się w mojej głowie wyryć na amen.

Punk rocka, tego najprawdziwszego i najsurowszego, usłyszałem po raz pierwszy parę chwil po tym wydarzeniu. Od sąsiada Andrzeja. Andrzej sąsiad z klatki z drugim Andrzejem z bloku „szóstki” i załogą byli starsi, mądrzejsi i chodzili już na koncerty. Ja tu jakiegoś pitu-pitu dotąd słuchałem po angielsku, a któregoś wieczora Andrzeje odpalili mi nagrane na Kasprzaku kawałki Dezertera, co to połapali sobie na koncercie, z którego właśnie wrócili.

Trzeszczy, szumi, pierdzi – ale słychać. Coraz wyraźniej. I słychać, że nie żadne tam, kurde, białe buty Stevensa. Żadne tam długie z tyłu, krótkie z przodu hery Limahla. Żadne tam frajerskie ondulacje Europe, za którymi stawali na piąchy gitowcy z osiedla, zakochani w „Final Countdown” na zabój. Żadne tam takie. Ten gościu z kasety wył, że „wszystkie kurwy mają czołgi, i znad Renu, i znad Wołgi”. I że jest wredny leń i że – najogólniej – należy walić system.

Musisz się cieszyć choć jesteś zmęczony
Musisz jak wszyscy stwarzać pozory
Musisz mieć żonę i dobry interes
Musisz się modlić w każdą niedzielę

Musisz być kimś

Musisz być kimś….

(Dezerter, fragment utworu „Musisz być kimś”)

Dla młodego chłopaka Dezerter to był cios prosto w ryj. Cios z kategorii tych, co otrzeźwiają i każą zmienić punkt widzenia. Dalej poszło płynnie: KSU, Moskwa, Tilt, Brygada Kryzys, Piersi, Wańka Wstańka & The Ludojades, Róże Europy, Sztywny Pal Azji, a nawet Maanamy wszelakie… Ogólnie rzecz ujmując zanurzyłem się w polskiej muzyce punkowej i rockowej po czubek głowy.

Potem nadszedł obóz sportowy we Włoszczowie, na który pojechałem jako początkujący siatkarz. A tam, całkiem przypadkowo, znalazłem sklep – taką ni to księgarnię, ni to papierniczy, ale poza książkami, zeszytami i szarym papierem były też płyty. Akurat kiedy wlazłem popatrzeć, co jest ciekawego, przywieźli „Spokojnie” Kultu. Z uwagi na nijakie ceny (nijak też wtedy płacono muzykom, wszystko postawione było na głowie) zakupiłem owe „Spokojnie” w ilości sztuk pięciu. Myślałem perspektywicznie i nie tylko o sobie. Znajomym odsprzedałem po powrocie trzy, sobie zostawiłem dwie. Ta druga została w rezerwie, gdyby się pierwsza zdarła.

Na obozie Listy Przebojów Trójki słuchałem na kolanach – akurat pierwsze miejsce okupowała „Arahja”. Kilkanaście tygodni trzymał się też w zestawieniu „Niejeden”. Płyta, na której te numery były, od razu po powrocie z obozu trafiła na gramofon. Strona A. I strona B. I od nowa A. I od nowa B. I A-B, B-A. Nie było jak się od tego oderwać.

Nie zdążyłem jeszcze zedrzeć „Spokojnie”, kiedy przyszedł czas na „Tan”. Pochłaniałem klimat Kultowych koncertów i wówczas z wizytą przyszedł Prorok Shuty. Posłuchaliśmy płyty w milczeniu i Prorok powiedział: „Mieszkam w Polsce” to jest przebój. Hicior. Prawda wyśpiewana”. Tak powiedział i poszedł do domu.

Słuchałem tej „Polski” chyba z dziesięć razy pod rząd, żeby uwierzyć. Tak, to jest naprawdę dobre, ale coś ze mną chyba było nie tak, bo ciągle mi ten kawałek dupy nie urywał. Miałem na płycie innych faworytów. „Ambitni Piloci”, „Konsument”, „Arahia”, czy taneczni „Młodzi warszawiacy”, to były utwory które stawiałem wyżej, w swoim prywatnym rankingu, stworzonym na świeżo, po przesłuchaniu płyty. Ale kiedy już zrozumiałem i poczułem, o co w „Mieszkam w Polsce” chodzi, to mi łeb rozerwało na kawałki. Gdybym wtedy umiał marzyć o wielkich sprawach i potrafił sobie wyobrazić, że za lat 18 razem z Kazikiem będę śpiewać „Polskę” w katowickim Spodku, wyszedłbym już chyba zupełnie z siebie i stanął obok. Ale o tym Spodku i o tej „Polsce” jeszcze będzie. W następnych częściach.