GOOMOWISKO, czyta autor odc. 1.
B-moll młodego wioślarza. Część druga.

B-moll młodego wioślarza.

Część druga.

Z tymi cenami płyt to było jakoś tak, że były niskie aż do czasów dzikiego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych. Dlatego analogi kupowało się na potęgę. Było tanio, ale nie zawsze było łatwo, a ja, jak już w tym Kulcie utonąłem po czubek łba, to postanowiłem sobie uzupełnić dyskografię do ostatniej pozycji.

Z pierwszym krążkiem zatytułowanym „Kult”, a kupionym pod Halą Targową na Grzegórzeckiej, problemu nie było. Za to przy „Posłuchaj, to do Ciebie” rozgorzała prawdziwa walka o winyl, bo Klub Płytowy „Razem”, pod którego szyldem płyta wyszła, wytłoczył tyle egzemplarzy, że dzisiaj nazwalibyśmy to serią limitowaną. I jeszcze wszystko było na zapisy, więc kij ci w oko, chłopaku z Nowej Huty. Skoro nawet nie wiedziałeś o istnieniu takiego klubu, miej pretensję tylko do siebie. Albo po prostu płać.

Na szczęście koledzy z podstawówki mieli starszych braci, którzy w rzeczonym klubie płytowym byli zarejestrowani. Nie wszyscy moi znajomi „sikali po nogach”, słuchając Kultu, i ci bracia też nie moczyli się przy Kultowych dźwiękach, ale kupili płytę na wszelki wypadek. Wiedziałem, że w sytuacjach alkoholowych starsi bracia mocno już uczestniczą, co stwarzało szansę na odkupienie albumu. Był to już wtedy „biały kruk czarnego krążka”, więc nie próbowałem negocjować nawet po zobaczeniu jakichś bazgrołów zrobionych długopisem na okładce.

Płyty w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku były, jak wielokrotnie wspominałem tanie, ale bywały też, jak  „Posłuchaj to do Ciebie”, cholernie drogie. Ten album kupiłem w cenie jakichś 10 sztuk płyt ze sklepowej półki. Oczywiście byłem w niebie: Kultu miałem wszystko, co do tej pory się ukazało, więc Kultowcem byłem pełną gębą. Na katanie Levis z czasów technikum pojawił się więc dumny, naszyty własnoręcznie, a zrobiony z czerwonej wstążki napis: KULT.

Cieszyłem się tą płytą lat dwadzieścia parę. Potem dowiedziałem się, że Kazik ze swoim wydawcą Sławkiem Pietrzakiem szukają oryginalnego wydania. Nie mogłem odmówić. Płyta była potrzebna do uruchomienia zebranego wydawnictwa z okazji trzydziestolecia zespołu. Dziwnym trafem z okołokultowych kolegów zespołu jako jedyny miałem płytę. Przekazałem więc ją koledze z nieukrywaną satysfakcją. Bo od czego ma się fanatyków?

 

***

 

Obok płyt winylowych (krzywych nieraz jak diabli, po których igła gramofonu skakała jak syrena na drodze do Mokrej Wsi) ważnym elementem życia były kasety.

Albo kupowało się kasety czyste, żeby je następnie nagrać, albo dostawało produkt już nagrany. Nie zaraz profesjonalnie, bo najczęściej było to robione po domowemu, nagrywało się piosenki z radia i telewizji, przegrywało od kolegów z ich płyt i kaset. Kopia oryginału, kopia kopii, kopia kopii jeszcze innej kopii… Ostatecznie jakość tego, czego się słuchało, bywała dziwna. Wyobraźcie sobie jak słuchacie swojej ulubionej płyty a w tle słyszycie przebijający się, jak głos z zaświatów, inny utwór muzyczny, na dodatek odtwarzany od tyłu. Albo wasza bardzo ważna taśma, którą magneciak wciągnął w swoje wnętrze i pomiął strasznie, niczym gazetę, przestawała istnieć i nie nadawała się nawet do zastąpienia papieru toaletowego. Rozumiecie ten dramat? Tak się zdarzało. Jakość taśm, nagrań bywała tragiczna, ale szał na kasety nie robił się od tego mniejszy. Chcieliśmy być na bieżąco kosztem jakości.

Pierwsze nagrane kasety kupowałem na Karmelickiej, u Pudla. Tak, tego Pudla, który kładł podwaliny pod krakowskiego i krajowego rocka z Dupą i Pudelsami. Lokal mieścił się, jeśli pamięć mnie nie myli, gdzieś na ulicy Karmelickiej. Wchodziło się do niego przez długą bramę, wprost w ciemne podwórze, którego mrok robił niesamowite wrażenie. Przyjeżdżając tam z przestrzennych terenów Huty, z lekkim podnieceniem nurzałem się w mroku i tajemnicy staromiejskiej kamienicy, czując się tam jak u siebie. Do tego Pudel miał to, czego moje uszy potrzebowały. Spore ilości dobrego punk rocka.

Falami spływały do nas produkty z zaplutego, reakcyjnego zachodu i trzepały nam mózgi jak heroina trzewia narkomanom. Pirackość kaset nikomu specjalnie nie przeszkadzała, bo była to jedyna szansa na muzyczny krok do przodu.

W pewnym momencie życia skoncentrowałem się na polskiej scenie alternatywnej. Powód był trochę prozaiczny, nie kumałem kompletnie języka angielskiego i czegoś mi brakowało. Nawet jeśli muzyka była OK, to niezrozumiały przekaz paszczą lekko ochładzał  relacje. Nie znając języka, nie czułem siły poezji. Ale z drugiej strony: mało mnie właściwie obchodziły ich problemy. Ja miałem „anarchię w samym środku mojej głowy”, a „mój mózg pracował niezależnie”. Do tego „deszcze niespokojne” targały myśli na wszystkie strony i dzieliły ciało jak dom w Berlinie murem podzielony.

Kaset miałem najpierw dużo, potem więcej, a potem nieskończenie wiele. Chciałbym napisać, że kupowałem oryginały, ale co wtedy było oryginałem? Kto był piratem, a kto wydawał legalnie? W Polsce początku lat dziewięćdziesiątych były to dylematy nie do rozstrzygnięcia, bo kapitalizm nadwiślański wszystkie pojęcia przeżuwał, trawił i wydalał, jak chciał. Były dwa umowne czasy: kiedyś, kiedy nie było niczego, i teraz, kiedy było wszystko. Nadganialiśmy stracony czas, także w kupowaniu. I tak moje ulubione zespoły zdobywałem na kasetach, na płytach, a jak mnie było stać, to i na CD, kiedy album pojawiał się i na tym nośniku.

 

***

 

Nieznajomość języka obcego przeszkadzała w słuchaniu Anglosasów, ale sprzyjała muzycznemu patriotyzmowi, w tym lokalnemu. Temu najbliższemu, namacalnemu, dostępnemu najczęściej i na wyciągniecie ręki. W Krakowie też robiono muzykę na poziomie. I to na poziomie – nie tylko według mnie – nie byle jakim.

Zaczęło się od Püdelsów. Pałętałem się po ich koncertach, nie mając jeszcze nawet pierwszej płyty zespołu. Małe kluby w Krakowie, które dawno już poznikały i których nazwy też uleciały mi z pamięci, udostępniały swoje sceny miejscowym muzykom często i chętnie. Po kilku takich kontaktach z rock’n’rollem lokalnym moją gębę zaczął kojarzyć ten czy ów artysta, w końcu trudno było w tych latach nie zapamiętać wyrośniętego gnojka, który wiecznie pałętał się pod sceną i w każdy dźwięk dobyty z gitary wsłuchiwał się jak w zjawisko nadprzyrodzone.

Owo bycie „kojarzonym z gęby” wiązało się też z przywilejami. Najważniejszym z nich był darmowy wstęp. Kasę na bilety zawsze w kieszeni miałem, w myśl maksymy, że muzyk też człowiek i jeść musi, ale że działała też niepisana zasada „dają, to bierz”, przywilej mile łechtał moją młodzieńczą próżność. Püdel Dupą był tutaj moim patronem, kiedy tylko widział mnie przed koncertem, to kazał wchodzić za darmo. Ale nie lubiłem za całkowite darmo, więc i na to się znalazło dyplomatyczne rozwiązanie: przenosiłem dwie gitary z samochodu na scenę i wszyscy byli zadowoleni.

Obok Püdelsów, był równie ważny dla mnie zespół z krakowskiej sceny, Maleńczukowy Homo Twist. Maćka pamiętam jeszcze z końca lat osiemdziesiątych, jak pogrywał sobie na ulicy Floriańskiej. Była to postać charakterystyczna bardzo. Nie dało się przejść obok niego obojętnie, a może po prostu, dzieciakowi szanującemu muzykę, nie wypadało? Przyciągał swoim głosem, wyglądem, zachowaniem. Czuć było już wtedy, że dzieje się przy nim coś niezwykle interesującego.

Jeden z koncertów Homo Twist był grany gdzieś na ulicy Garncarskiej. Na miejsce akcji ludzie schodzili się tłumnie i szybko zapełnili jedno z pomieszczeń, czekając na otwarcie magicznych wrót do tego drugiego, w którym miało się odbyć wydarzenie właściwe. Czas mijał, próba się przeciągała, ale próby tak mają, więc czekałem wśród współwyznawców cierpliwie.

Wtedy nagle objawiła się kobieta, tak wysoka jak na kobietę, że strach mnie obleciał, a pot sperlił mi się na czole. Górowała nad wszystkimi obecnymi nie tylko wzrostem, ale i nadprzeciętną pewnością siebie. W słowach i gestach, które kojarzyły się trochę z aniołami, a trochę z wojskiem, skasowała wszystkich obecnych za udział w mającym nastąpić lada moment wydarzeniu.

Później się okazało, że akcję biletersko-partyzancką przeprowadziła sama pani Maleńczukowa, wtedy chyba sprawująca funkcję obermenedżera zespołu. Zamykam dzisiaj oczy i widzę, jak ta piękna kobieta krąży wtedy między stolikami i bez zbędnych słów, a z iście germańską precyzją kasuje wszystkich obecnych za wjazd. Nawet tych, którzy na koncert nie przyszli.

Bodaj w 1996 roku na Maćka Maleńczuka spłynęła nominacja do Fryderyka. Niedługo przed wyjazdem na galę, po koncercie Püdelsów w jakiejś knajpie, chyba na Szpitalnej, męczyliśmy razem wódkę przy barze i rozstrzygaliśmy dylemat do niedawna abstrakcyjny w takim andergrandzie.

– I co z tym Fryderykiem? Jedziesz, nie jedziesz? Odbierasz, nie odbierasz?

– No jak to? Jadę. Mam już nawet plan jak to rozegrać.

– Ale po co? Przecież to obciach.

– Obciach,  nie obciach, ale nażreć i nachlać się za darmo można!

I pojechał. Na salony na smyczy wprowadziła go żona. Nie od razu został tam na stałe, ale do dziś jest tam obecny i czuje się jak u siebie. Może pragnął tego od zawsze?

 

chce mały pokój z widokiem na auto
samotną komórkę z okienkiem na światło
nie ma nikogo i nie ma go nikt
parasol i krawat komórka i ty

chcesz założyć nowe spodnie
chcesz założyć nowy strój
myślisz że wyglądasz modnie
a wyglądasz

tak

jak

chuj

 (Pudelsi, fragment utworu „Szpaner”)

 

 

 

Kolejnym bandem stąd, który pozamiatał mnie okrutnie, były Świetliki. Dla chłopaka słuchającego punk rocka (czy rocka w ogóle) „Ogród koncentracyjny” to było coś z innej bajki. Melodeklamowane teksty Świetlickiego znałem na pamięć po czterech przesłuchaniach i ryły one mój beret straszliwie. Nic tu nie wchodziło sobie w paradę.

Słuchałem „Oplutego” i wystarczyło w miejsce „Świetlicki” wstawić „Gomółka”, aby razem z piratami zabierać się za porządki na mieście. Jasna sprawa, że ze Świetlickim obok, bo przecież ktoś tych piratów na Rynek Główny w konkretnym celu zaprosił.

 

Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie.
Na razie chodzę, patrzę. Na razie nic.
Któregoś dnia rzeką Wisłą przypłynie statek piratów.
O pięciu masztach. Dwudziestu armatach.
I zapytają: – Który to Świetlicki?
A ja wtedy stanę na samym środku rynku – i będę wskazywać:
TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO,
WSZYSTKICH!!!!
Opluty. Opluty.
Ooooopluty..

 

(Świetliki, fragment utworu „Opluty”)

 

 

Kto nigdy nie chodził po Starym Mieście ze słuchawkami na uszach, sycząc przez zęby: „TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO, WSZYSTKICH!” – nic o życiu nie wie. Ekstatyczne i uspokajające zarazem.

Ale żywych Świetlików na scenie nie widziałem w tamtym stuleciu. Bałem się udziału w koncercie, czy może raczej: jakiegoś nieprzystawania do bardzo specyficznego (tak mi się wydawało) tłumu słuchaczy. Duchowo odległego – tak o tym myślałem. Skąd mi się takie głupoty we łbie zalęgły? A, wiem: pewnie z opowieści o tłumach adeptek polonistyki o wyglądzie czarownic, które tam przychodzą, pożerają wszystko w zasięgu wzroku i zostają tylko popiół i zgliszcza. Poza niezniszczalnym guru. Panem Marcinem Ś. I jego kolegami z zespołu.

Tak to było: ciarki z zachwytu w obcowaniu z kasetą, ciarki ze strachu przed obcowaniem w realu. A jak już się raz czy drugi przełamałem i postanowiłem pójść, to się okazało, że bilety się wyprzedały. To pewnie tłumy adeptek mściły się za moje uprzedzenia. No ale wystarczyło przeczekać do XXI wieku, popracować w tzw. Delcie Dietla, powpadać na piwo, dwa piwa, trzy piwa do Pięknego Psa, zrobić jakiś koncert z cyklu „Mecenas sztuki prezentuje” i trafić całkiem przypadkiem na stałego bywalca. Bo to właśnie tam żeśmy się z tym Świetlickim, co się go bałem słuchać na żywo, jednak spotkali. Nie raz i nie dwa. I zanim się polubiliśmy, to ja byłem na niego bardzo obrażony. Jak dziecko.

Ale o tym to innym razem.