Odc. 8 - Niech żyje bal – sale balowe w Krakowie
Niech żyje bal – sale balowe w Krakowie
„Chłoporobotnik, jak boa-grzechotnik / Z niebytu wynurza się fal” – śpiewała Maryla Rodowicz w swoim słynnym przeboju, do słów Agnieszki Osieckiej, pt. „Niech żyje bal”. My zaś zamiast chłoporobotnika wydobądźmy z czeluści niebytu zagadkę; skąd wzięły się w Krakowie sale balowe, gdzie po raz pierwszy na terenie naszego miasta tańczono i co wspólnego ma krakowskie Podgórze z wielkim, szalonym, balem, opisanym w kultowej powieści Francisa Scotta Fitzgeralda pt. „Wielki Gatsby”
Gdyby przyszło nam szukać najwcześniejszych tanecznych sal w Krakowie, to zapewne musielibyśmy zacząć, od Smoczej Jamy i innych jaskiń w okolicach miasta. Bowiem wbrew powszechnym przekonaniom, człowiek prehistoryczny wcale nie mieszkał w głębi jaskiń, gdzie jest mokro, zimno i ciemno, tylko rozbijał swoje obozowisko przy wyjściu, bo tam łatwiej było się ogrzać.
Za to głębiej położone jaskiniowe sale, służyły mu do odprawiania ceremonialnych obrzędów, połączonych z tańcami i modlitwami. Wiemy o tym nie tylko z zachowanych malowideł na sklepieniach i ścianach jaskiń, ale także ze śladów na gliniastym podłożu. Np. w jednej z francuskich jaskiń zachowały się odciski stóp, które wskazują, że chodzono tam na piętach i to tyłem. Zapewne był to więc jakiś dziwny taniec. A podobne, być może, odbywały się także i w krakowskich jaskiniach.
Potem, w neolicie, zaczęto już stawiać drewniane chałupy i ogradzać teren, więc i miejsca do tańczenia było więcej. Żyjący w tych czasach ludzie zajmowali się głównie rolnictwem, więc ich obrzędy łatwo sobie wyobrazić, gdyż musiały być podobne do znanych nam dziś dożynek i innych świąt wiejskich. Z tą może różnicą, że gdy współcześnie, wrzucamy na wiosnę do rzeki Marzanę, to robimy to z kukłą, a nie prawdziwym człowiekiem. Nasi przodkowie byli w tych sprawach trochę mniej humanitarni i składali ofiary z ludzi. Na ziemiach polskich ten proceder trwał aż do czasów Mieszka I. Zmieniło się to dopiero wraz z pojawieniem się chrześcijaństwa. Nowe czasy przyniosły nowe zwyczaje i wyplenienie pewnych przesądów, ale w wiejskich zabawach wiele zostało po staremu. Tyle tylko, że obrzęd zwany „stado” zamienił się w Zielone Świątki, a czerwcowe Święto Kupały zostało „wigilią św. Jana”.
Nawet miejsce było to samo: obszerne błonia lub drewniane hale, bo wczesne murowane budowle w Polsce, nie były na tyle duże, by pomieścić większą ilość osób, a poza tym były to głównie kościoły.
Postęp w tej dziedzinie pojawił się dopiero w. XIII w. gdy powstały tzw. zakony żebracze. Siedziby wcześniejszych zakonów były zamknięte dla osób z zewnątrz. Zresztą samo słowo „klasztor” pochodzi od łacińskiego „claustrum” czyli „miejsce zamknięte”. Dopiero w XIII w. pojawiły się konwenty, które nie tylko wychodziły na ulicę by ewangelizować ludzi, ale także – jak np. franciszkanie – zapraszali ich do siebie, otwierając przed nimi swoje krużganki. A, że były to wówczas jedne z nielicznych, dużych i przykrytych dachem przestrzeni, gdzie można było się przechadzać nawet podczas deszczu, to miejsca te szybko przekształciły się w istne promenady, gdzie można było spacerować, handlować a nawet tańczyć. Tak było np. na krużgankach u krakowskich franciszkanów, gdzie nasza królowa Jadwiga, tańczyła ze swoim pierwszym mężem, a zarazem naszym niedoszłym królem, Wilhelmem Habsburgiem. Jak wiemy z historii, polscy panowie w dość bezceremonialny sposób postanowili rozwieść Jadwigę, by dać jej rękę litewskiemu władcy, Władysławowi Jagielle. Ten bal u franciszkanów to jedyne na co się zgodzili, by młodzi małżonkowie, którzy zaraz po ślubie rozjechali się do domów i nie widzieli się od jakieś 10 lat, mogli choć przez chwilę pobyć w swoim towarzystwie, zanim się rowiodą.
Bale urządzano też oczywiście na Wawelu. W przypadku Wilhelma było to niemożliwe, bo wpuszczenie go na Wawel, było by automatycznym uznaniem go za władcę, a tego nasi panowie zrobić nie chcieli. Ale to był wypadek krańcowy, bo na Wawelu bawiono się chętnie i często, a tamtejsze zespoły muzyczne uchodziły za najlepsze w kraju.
Zwykle jednak o takich balach z czasem zapominano. Do zbiorowej świadomości przeszedł właściwie tylko jeden z nich – ten, który został wydany przez królową Bonę i Zygmunta Starego w 1514 r. Nie wyróżniał się on niczym szczególnym – oczywiście poza wystawnością – i zapewne nie wart byłby upamiętnienia, gdyby nie to, że wydarzył się w tym czasie, gdy na wschodzie stracono ważną twierdzę, Smoleńsk.
I właśnie tą scenę ukazał na swoim obrazie pt. „Stańczyk”, Jan Matejko. „Stańczyk” to oczywiście nazwa obiegowa, bo rzeczywisty tytuł dzieła głosi: „Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony, kiedy wieść przychodzi o utracie Smoleńska”.
To bardzo ładny i przejmujący obraz. Balujących widzimy jedynie z daleka, przez uchylone kotary. Zaś na pierwszym planie siedzi w fotelu, zadumany błazen – nb. jest to autoportret samego Matejki – a obok na stole leży otwarty list z fatalną wiadomością.
Scenę tą opisał także w jednej ze swoich piosenek, Jacek Kaczmarski. Bard słowami tak maluje to przedstawienie:
Dziś bal na zamku królowej Bony
Wytruto myszy zwieszono lampiony
I opłacono śpiewaków
Czuję, jak blednie moja twarz błazeńska
Właśniem przeczytał o stracie Smoleńska
Ale gdzie Smoleńsk, gdzie Kraków
Jacek Kaczmarski, którego ojciec był malarzem, lubił historię sztuki i często w swoich tekstach posługiwał się tzw. ekfrazami, czyli artystycznymi opisami dzieł sztuki. Był w tym prawdziwym mistrzem. Nawet jeden z jego najważniejszych albumów nosi tytuł „Muzeum” i – z czego możemy być dumni – zawiera także opisy dzieł twórców związanych z Krakowem, lub takich, które znajdują się w tutejszychh zbiorach.
Janowi Matejce poświęcił tam dwa utwory. Oprócz wspomnianego „Stańczyka”, była także piosenka „Rejtan”, opasującą obraz, znajdujący się obecnie Muzeum Narodowym w Warszawie. Cztery utwory: „Zesłanie studentów”, „Wigilia na Syberii”, „Zatruta studnia”, „Powrót z Syberii” – to oczywiście odniesienia do dzieł Jacka Malczewskiego. A „Rozstrzelanie” to obraz krakowskiego, awangardowego twórcy, Andrzeja Wróblewskiego.
A teraz dzieła z naszych zbiorów. W piosence „Arka Nowego” twórca zinterpretował arras, który wisi na ścianie jednej z wawelskich komnat.
Budujcie Arkę przed potopem
Dobądźcie na to swych wszystkich sił!
Budujcie Arkę przed potopem
Choćby tłum z waszej pracy kpił!
Ocalić trzeba co najdroższe
A przecież tyle już tego jest!
Budujcie Arkę przed potopem
Odrzućcie dziś każdy zbędny gest
Na koniec warto odwołać się do piosenki będącej ekfrazą obrazu Piotra Breughla Starszego „Walka karnawału z postem”. Kiedyś jedna z lepszych wersji tego dzieła, będąca kopią wykonaną w pracowni jego syna, Piotra Breughla Młodszego, zdobiła zbiory Muzeum Narodowego w Krakowie. Podczas okupacji zabrał ją stąd hitlerowski gubernator dystryktu krakowskiego, dr Otto Wachter. Obraz ten, do dziś zaginiony, jest uważany – obok także nieodnalezionego „Portretu młodzieńca” pędzla Rafaela ze zbiorów książąt Czartoryskich– za jedną z największych strat, jakie polskie zbiory poniosły podczas II wojny światowej.
Daleko odeszliśmy od tematu balów w Krakowie i po raz do nich wrócić. Otóż tego typu imprezy miały pewien cel praktyczny – pomagały kojarzyć małżeństwa, szczególnie wśród młodych ludzi. Dzieci różnych płci bawiły się osobno, a nawet jak poszły do szkoły, to nie były to placówki koedukacyjne, tylko gimnazja i licea: męskie lub żeńskie. Do I wojny światowej nie spotykało się też zbyt wielu kobiet na studiach. W sumie, wiec młodzi ludzie nie mieli za bardzo się gdzie poznać.
Ratunkiem były właśnie bale i potańcówki, które miały i tą zaletę, że i starsi mogli się przyjrzeć kandydatom i kandydatką, na swoich zięciów i synowe. W dawnych czasach śluby były często aranżowane przez rodziny, a małżeństwo z miłości to było coś o czym można było sobie pomarzyć, lub ewentualnie poczytać w jakiejś książce. Wspomniana wyżej królowa Jadwiga wyszła za mąż w wieku 2 lat, a jej mąż miał około 4. A jak miała 12 to panowie polscy – jak już była mowa – rozwiedli ją i wydali za, o wiele od niej starszego, Jagiełłę. To akurat dość ekstremalny przykład, ale mniejszych lub większych dramatów było, prawie do naszych czasów, bardzo wiele.
Tańczono więc jak Polska długa i szeroka, a ze swoich balów słynął też Kraków, gdzie na okres karnawału zjeżała ze swoich majątków okoliczna szlachta i arystokracja. Szczególnie ci ostatni zaczęli coraz częściej osiedlać się w mieście, tworząc tu specyficzną atmosferę, pełną powagi i pańskiego gestu. Widać to doskonale w licznych pałacach z tego czasu, które zdobią nasz gród. W XVIII w., oprócz siedzib zasiedziałych tu od wieków rodów, Krakowowi przybywają rezydencje Wodzickich – panów na Kościelnikach i Prokocimiu. Potem pojawiają się tu Potoccy, którzy, dzieląc się na dwie linie: łańcucką i krzeszowicką, musieli mieć oczywiście dwa różne pałace na Rynku. Następnie przybywają tu: Lubomirscy, Wołodkiewicze, Czartoryscy, Pusłowscy…itp. We wszystkich tych rezydencjach były okazałe sale balowe. A np. zaproszenie do należącego do Potockich, „Pałacu pod Baranami”, było największym wyróżnieniem, jakie ówczesnego Krakowianina mogło w życiu spotkać.
Sale balowe mieli też oczywiście zamożni mieszczanie, którzy najczęściej szybko przechodzili w szeregi hrabiów i baronów. Było to o tyle łatwe, że w czasach I Rzeczpospolitej takie nominacje musiał zatwierdzić sejm, a teraz się je po prostu kupowało w stosownym urzędzie. A, że – jak to mówią – „szlachectwo zobowiązuje”, to taki mieszczanin, musiał sobie wybudować, lub zakupić, odpowiedni pałac. Oczywiście z salą balową oraz okazałymi schodami, by służba mogła na nich stać z kandelabrami.
Te praktyki budziły oczywiście oburzenie wśród artystycznej cyganerii, która organizowała własne bale, np. w „Zielonym Baloniku” lub na Akademii Sztuk Pięknych. W tych czasach, gdy kobiety musiały się zapinać pod sam podbródek, a na pole nie można im było wyjść bez kapelusza, wiadomości o tym co się dzieje w tych miejscach, pełnych – jak sobie wyobrażano alkoholu i nagich modelek – roznosiła się po całym kraju, budząc z jednej strony uzasadnioną grozę, a z drugiej chęć zdobycia zaproszenie na te imprezy. Rzeczywistość była jednak o wiele skromniejsza, ale o tym mogli się przekonać tylko nieliczni, bo artyści selekcjonowali swoich gości, nie gorzej niż Potoccy spod „Baranów”.
Wojna na jakiś czas przygasiła ten taneczny zapał, ale za to lata dwudzieste – nie bez przyczyny nazwane „szalonymi” – nadrobiły ten czas z nawiązką. Tańczone z rozmachem i przystosowane do wielkich sal balowych: mazury, polonezy, kadryle czy walce, zastąpiono murzyńsko-amerykańskimi tańcami, o dziwnie brzmiących nazwach: fokstrot, charleston czy kwik step. Nowe tańce były proste i nie wymagały zbyt dużej przestrzeni, a na dodatek w latach 20. znacznie skrócono też suknie. Panie nie wlekły już po ziemi okazałych trenów i dzięki temu nie musiały się obawiać, że przy jakimś szybszym tańcu, zaplączą się w własny ogon i runą na ziemie, albo ktoś im na niego nadepnie. Mogły więc teraz tańczyć tak szybko, jak się im się to podobało oraz oczywiście jak potrafiły.
Przy okazji warto przypomnieć, jeden z tych tańców, uważany zresztą za najbardziej wyuzdany ze wszystkich, czyli „schimmy”, to dzieło naszej krajanki z Podgórza, Marianny Michalskiej, która w 1909 roku wyjechała do Stanów Zjednoczonych i tam zrobiła karierę jako jedna z największych gwiazd Hollywood, o nazwisku Gilda Grey.
Jej taniec nie tylko podbił cały świat, ale nawet trafił na karty słynnej powieści Francisa Scotta Fitzgeralda „Wielki Gatsby”. Aktorka występuje tu, pod własnym nazwiskiem, w słynnej scenie przyjęcia u Gatsbiego.
Schimmy – wzorowany na cygańskich tańcach ze Środkowej Europy – szokował purytańskie, amerykańskie, społeczeństwo lat dwudziestych ubiegłego wieku. Jego rytm, szybszy od fokstrota oraz wężowe ruchy ramion, dawały efekt niezwykle zmysłowy. Nic dziwnego, że do dziś chętnie wykorzystuje się go w teledyskach i układach tanecznych.
Swoją drogą, warto by pomyśleć, czy na krakowskim Podgórzu, skąd pochodziła Gilda Gray, nie urządzić jakiegoś konkursu ku jej czci, połączonego z pokazami „schimmy”. Sukces takiego przedsięwzięcia byłby murowany.