GOOMOWISKO, czyta autor odc. 10.
Pierwsze Kult Ochroniarskie kroki.

Pierwsze Kult Ochroniarskie kroki.

Koncerty popołudniowe

pełne bezmózgów w służbie porządkowej

patrzą wokoło, bo swędzą ich ręce

kochają bić coraz więcej i więcej*

*fragment utworu Kultu „Polska”

Nigdy i nigdzie bym nie wymyślił że będę przez sporą część swojego życia bramkarzem. Ja, urodzony napadzior. Gość, dla którego zdobywanie bramek było proste, jak poranne pozbywanie się płynów, bez ochlapywania deski.  Dzieciak, który walił pod poprzeczkę odkąd zaczął kopać futbolówkę gdzie bądź, w co bądź, i czym bądź, byle była tylko w okolicy bramka w którą mogłem strzelić. Z kamieni, teczek, patyków, stali, z i bez  siatki, siatką. Facet kochający przeć do przodu dla bramek, goli, bud, i kopnięć do celu. Wygląda na to, że wyprzedziłem swoim życiem Messiego o dekady. W samouwielbieniu i pisaniu głupot na pewno.

Niestety. Życie czasem pisze inne scenariusze niż byśmy chcieli, a na dodatek jeśli życiu, albo precyzyjniej panu Bogu co nam scenariusze pisze, pochrzani się znaczenie słowa, w tym przypadku chodzi o słowo bramkarz, to budzisz się pewnego dnia nie na zielonym dywanie pomiędzy białymi, stalowymi słupkami a na koncercie przed sceną, gdzie zamiast skórzanego balona łapiesz ludzi.

Pijanych, śmierdzących, upoconych, ciężkich, agresywnych, wymachujących rękami, a co najgorsze nogami, często uzbrojonymi w ciężkie buty zwane glanami i łapiesz te ciała gołe, śliskie od potu, nie do złapania bez użycia odpowiednich technik. I mógłbyś pomyśleć, że tak może wyglądać piekło, gdyby nie to, że zamiast muzyki, która cię co najmniej wkurwia, za plecami grają koledzy. Przyjaciele. Twoi idole. Ci, z których muzyką jesteś od lat. Od nastolatka. I wtedy łapiesz się na tym, że to jednak raj. Że robota, czasem naprawdę ciężka i odpowiedzialna, może sprawiać przyjemność, radość i napełniać cię energią na kolejne godziny, dni i tygodnie. Tak to mniej albo więcej jest. Kiedy przychodzi ten czas i ubieram się w koszulkę. Kultu. Ochrony. I staję na posterunku, na który rzuciło mnie przeznaczenie. I upór, i przypadek, a nawet miłość. I o tym spróbuję opowiedzieć.  

W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych problem z tak zwaną ochroną w klubach, klubikach i na festiwalach był duży. A jak duży był to problem, to ten co po ryju nałapał i koncertu nie raz i nie dwa nie zobaczył, mógłby opowiedzieć.

O! Jak taki jeden znajomy na ten przykład. Poszliśmy na Kult do Klubu 38. Klub słynął, z jak to się wtedy mówiło obrazowo, ostrej bramki. Chłopaki stały tam wielkie, wysportowane, z przerostem mięśniowej masy, i co najważniejsze miały swój kodeks postępowania, w którym tak zwany słuchacz był nikim. Byli alfą i omegą, ogniem i wodą, sędzią i prokuratorem oraz od razu katem. Nawet ja, metr dziewięćdziesiąt cztery długości i osiemdziesiąt sześć kilo siatkarza, czy znajomy, który był wyższy i cięższy, byliśmy przy nich co najwyżej tacy se. Więc losu nie kusiliśmy raczej, wzrok opuszczaliśmy z pokorą przy przypadkowej mijance i ogólnie staraliśmy się w ich oczy nie rzucać. Ale nie zawsze się to udawało. Czasem sytuacja wymykała się spod kontroli.

Na tym konkretnym koncercie podlaliśmy się lekko. Ja na miętko, bo kierowałem tatowym fiatem 125 p. i po trzecim sikaczu powiedziałem sobie pas,  ale kolega którego z imienia nie wydam oraz Sowa, który też był z nami, zatankowali po korek. Ludzie zapełnili klub w nadkomplecie, a kolejki do toalet zrobiły się bardzo długie i ci którzy za późno przypomnieli sobie o opróżnieniu organizmu przez sikanie, mogli czuć się niekomfortowo. Oczywiście większość z nas potrafi utrzymać zwieracze w pozycji off długo, ale są też wyjątki. Znajomemu czas trzymania minął szybciej i nie mógł już dłużej czekać. Katastrofa była blisko, więc wycofał się na salę, stanął przy słupie, w podcieniu, wyjął instrument, samą końcóweczkę, żeby nikt się nie połapał w zamiarach jego i rozglądając się na boki, niby szukając kogoś, zaczął szczać. I kiedy był w połowie drogi do raju, poczuł jak ktoś go za ucho podnosi. Jego. Dwumetrowego klocka.

– Ała, ała, ała. Za co? – zawył z bólu.

– Za jajcko kurwa! Wy pier da lasz! I to już. – pan ochroniarz nie był zbyt miły, co poniekąd można było zrozumieć biorąc pod uwagę przewinę złapanego.

– Ale że za co? Ja nie chciałem. Ja nic nie robię. – tłumaczył się niedoszły słuchacz strugając głupa przy zwilżonym słupie.

– Wy Pier Da Lasz! – ochroniarz gigant nie miał litości i unosząc kolegę wyjebał go za drzwi.

Chyba po jakimś czasie udało się ziomkowi wbić z powrotem, ale stuprocentowej pewności nie mam.

Jeśli w tym przypadku reakcję ochroniarza można nawet zrozumieć, to wolelibyśmy w takich sytuacjach, coś w stylu:

– Przepraszam, a pan to co tu wyprawia?

-Witam. A szczę bo kolejka do kibla.

– A to tak to raczej nie wolno. Musze poprosić o natychmiastowe zakończenie i opuszczenie klubu.

– No co pan? To niesprawiedliwe. Proszę chociaż mi kubek z piwem potrzymać, pozapinam się pod szyją. Przecież taki rozchełstany nie wyjdę na pole.

– Oczywiście. Pan się zapnie i pójdzie przodem.

 Ale tak nigdy nie było a  tego co działo się w trakcie koncertu, na linii ochrona – odbiorca muzyki rockowej, nie dało się już tak łatwo usprawiedliwić.

Barierek pod sceną nie było. Tłum napierał ale nie latał. Latanie w tych czasach wiązało się z obligatoryjnym podpisaniem wyjściówki i kilku plaskaczach na do widzenia. Więc poza tańcem na środku sali, było tylko napieranie na scenę. I jak napierana przez tłum jednostka nie ustała i wpadała na schodki, które wtedy otaczały scenę klubu, to siedzący na schodkach ochroniarze go prali. Albo z buta, albo z pięści. Jedną dziewczynę zdyscyplinowano prawym prostym, w wyniku czego doznała złamania nosa i efektownego krwotoku. Wokalista Kazimierz Staszewski, wstrzymywał sztukę, apelował, ale jego apele trafiały w próżnię. Bo może pod czaszką ochraniających była próżnia? Wtedy wszystko by się zgadzało.

W wyniku takich akcji, które zdarzały się niestety notorycznie i w granicach całej Rzeczypospolitej koncertowej, tylko kwestią czasu było kto i kiedy, jako pierwszy spróbuje to odczarować.

Tych pierwszych, zwanych pionierami polskiej ochroniarki przez duże O, było dwóch. Nie podejmuję się wskazać komu należy się palma pierwszeństwa, więc tylko wskażę ich w kolejności alfabetycznej: Janusz właściciel Galicji Productions i Piotrek, menadżer zespołu Kult. Oni jako pierwsi postanowili coś zmienić.

Janek wybierał do pracy pod sceną  miłośników muzyki. Latający mieli być łapani i odstawiani za barierki. Bez bicia, wyrzucania i szeroko pojętej agresji w stosunku do widza.

Podobne przemyślenia miał Pewu, menadżer Kultu, który postanowił na trasę jesienną zabrać swoją ochronę, która pod sceną zastąpić miała miejscowych bramkarzy w celu podania pomocnej dłoni ludności latającej, zamiast niepomocnej pięści.  I zaczęła się jakaś tam selekcja, obserwacje, castingi a może i inne sposoby wyboru. Dzięki temu zebrano ekipę wyborową.

Pierwszych zauważyłem tych od Kultu. Bo mieli prześliczne koszulki Kult Ochrona i do tego stali najbliżej sceny. Nie przeszkadzało mi nawet to, że kolesie stali dupą do muzyków. Miejscówki mieli najlepsze, tak uważałem. To robiło na mnie, fanatyku zespołu Kult, piorunujące wrażenie. Nawet czasem nocami, zamiast myśleć o dupie Marynie, myślałem o tym, czy nie mógłbym się do takiej załogi zapisać. Było to jednak marzenie z  kategorii marzeń raczej nierealnych i wracałem do myślenia o Marynie i jej dupie.

W bramkarskim fachu liczyła się postura i odwaga. Nie szybkość rozwiązywania krzyżówek, czy ilość przeczytanych lektur. Pasowałem  posturą, zwłaszcza, że na swoim wikcie nabrałem masy, i to co w uprawianiu siatkówki mi przeszkadzało, to w hobbystycznej pracy ochroniarza mogło stanowić nie lada zaletę. Wygląd maskował też moją odwagę, czy raczej jej niedostatki,  a poza tym byłem raczej zwolennikiem negocjacji pokojowych a nie szybkich rozwiązań siłowych. I nie pchałem się przed szereg, co nie raz uratowało mi twarz.

Pierwszy zwerbował mnie Janusz. Do Galicyjnej załogi. Stanowiłem uzupełnienie, taką głęboką rezerwę raczej i byłem ustawiany w miejscach dla zapchajdziur. Zazwyczaj były to dobre miejsca do pooglądania koncertu za darmo. I jeszcze coś niecoś wpadło do kieszeni. Miałem wpuszczać albo nie wpuszczać ludzi za siebie i tyle. Po zakończeniu przygody sportowej, taka forma spędzania wolnego czasu bardzo mi odpowiadała. Tym bardziej, że z powodu obowiązków zawodowych, broniłem tylko wtedy kiedy mogłem. Nie wszystkim to pasowało, bo dla niektórych robota ta była zajęciem głównym i takie herbatniki jak ja psuły tylko rynek.

Na koncertach krakowskich zdarzały się sytuacje podbramkowe. Oj zdarzały. Szczególnie na imprezach punkowych. Po kilku koncertach kojarzyliśmy publikę, publika kojarzyła nas i wiedzieliśmy zawczasu z kim możemy się mierzyć na pięści i kopniaki. Zdarzały się ataki z użyciem noży, walki na kamienie i takie tam. Staraliśmy się nie przeszkadzać słuchaczom, oni nam i wszystko było zazwyczaj w porządku. Dymiły najczęściej pijane panki, ojowcy, naćpańcy, pijani w sztok alkoholicy, czyli w sumie patologiczne odłamy młodzieży. Jakżesz to się gryzie z obecnymi czasami, kiedy trzeba użerać się z prokuratorami, policjantami czy innymi absolwentami szkół wyższych. Ale o tym potem.

Pracę ochroniarzy obserwowałem nie raz i nie dwa. A prawdziwym wzorem do naśladowania był dla mnie szef ochrony w Kieleckiej Kadzielni, do której ruszyliśmy całą rodziną, czyli ja, Kasia i junior, który miał już z sześć miesięcy na czas poczęty i był u Notorycznej w brzuchu. Stąd na liście gości figurowaliśmy jako Gómi plus jeden. Grać miał oczywiście Kazik, tym razem z KNŻ tem.

Na suportach było jeszcze spokojnie. Wszyscy siedzieli na dupach. Kto był w Kielcach w kamieniołomie, ten wie, że obiekt jest naprawdę duży, a scenę od miejsc dla publiczności oddziela wielka betonowa fosa. Wszystko mieści się w niecce kamieniołomu. Trybuny są strome, scena jest na samym dole i wygląda to wszystko razem prześlicznie. Jest to jedno z bardziej urokliwych miejsc na koncertowej mapie Polski.

Kiedy KNŻ ruszył jak czołg, ludzie nie wytrzymali i wstali ze swoich miejsc. Jeden widz nawet się wyrwał i wskoczył do fosy, chcąc dostać się na scenę. Stojący obok mnie koleś w wieku średnim, na którego zerkali ochroniarze ukradkiem, tylko kiwnął głową i już w fosie zaroiło się od kamizelek służb porządkowych. Skoczek obskoczył szybki wpierdol i został wywleczony za scenę, zapewne w celu zebrania w bonusie kilku kopów. Na to Litza się zjerzył, a Kazik przerwał koncert i ruszył bitemu z odsieczą. Jest tak zawsze, kiedy komuś na koncertach jego kapel dzieje się krzywda. Wszystko odbyło się szybko, dynamicznie, ale w ciągłym kontakcie wzrokowym ochrony  z kolesiem w wieku średnim. Po kilku kawałkach względnego spokoju, ludzie postanowili przekroczyć kolejny Rubikon i zaczęli stawać na ławkach. Tego średniowiecznemu było już za dużo, tym bardziej, że na jego polecenia wzrokowe, ochrona szarpała się z publiką, która nie miała zamiaru rezygnować ze stania wyżej. Wtedy wkurzył się na maksa, stanął przed sektorami nieokiełznanej młodzieży i wskazując palcem usadzał ludzi jak jakiś magik. Bezkontaktowo. Tylko klnąc pod nosem, machając pięścią i wskazując palcem. Mistrz, który sprawiał wrażenie jakby wszystkich znał i na wszystkich i wszystko miał wpływ. Nigdy nikt już tego nie powtórzył.

Powołanie do Kult Ochrony otrzymałem niespodziewanie. Nawet nie wiem czy wcześniej zgłaszałem do niej akces, czy nie. Znałem zespół, technikę i przy okazji poznałem ochronę, może nie całą, ale część na pewno. W 2004 roku zespół utknął w Krakowie, bo Kazo się pochorował i ekipa została w mieście, a zamiast koncertu biesiadowaliśmy na mieście całą kultową bandą.

Wiosną 2005 roku zadzwonił Piotrek.

– Cześć Tomuś. Nie chciałbyś popracować w Kult Ochronie?

-W Kult Ochronie? – zdębiałem na sekundę – No jasne, że bym chciał.

– To posłuchaj. Na początku lipca jest koncert w Poznaniu. Nad jeziorem Malta. Będzie transmisja na żywo w telewizji. A ponieważ nasza bramka nie może się w telewizji pokazać, to pomyśleliśmy z Kazikiem, żeby zabrać jakichś rozpoznawalnych znajomych. Wiesz, ty, Bodzio Wyparło, Marek Saganowski. Chcesz? Zapewniamy Hotel w Poznaniu, zwrot za przejazd, jedzenie. To po naszej stronie. Ty masz tylko łapać ludzi. Pasuje?

– Jasne, że pasuje. Nawet nie pytaj. Będę w Poznaniu. – zapewniłem kolegę dziwiąc się nominacji w kategorii rozpoznawalny.

– To jesteśmy umówieni.

Przed wyjazdem okazało się, że koledzy piłkarze mają już zgrupowania, więc jako osobę rozpoznawalną zaproponowałem mojego serdecznego kolegę z podstawówki, uznanego już pisarza, Sławka Shutego. Do tego poprosiłem o zgodę na zabranie Notorycznej Narzeczonej i byłem gotowy. Jak wielkie były emocje związane z tym wyjazdem, to trudno będzie mi oddać. Weźcie wyobraźcie sobie, że macie zadebiutować u boku swojego ukochanego zespołu, podczas transmisji live w ogólnodostępnej telewizji. I do tego w nie byle jakiej roli.

– Tomuś, słuchaj. – zadzwonił kilka dni przed koncertem Piotrek – Telewizja ma scenariusz na ten koncert. I wymyśliłem, że na „Pasażerze” wyjdziesz na barierki i ludzie cię poniosą na rekach. Telewizja zrobi przebitkę na ciebie wtedy. Co ty na to?

– Yyyyyy. – zdębiałem po swojej stronie słuchawki. – Zrobię to!

Noc przed wyprawą nie mogłem spać z wrażenia. Ruszyliśmy z Kasią ku przygodzie chwilę przed piątą, żeby koło południa zameldować się w hotelu nad jeziorem Malta. Sławek dotarł na miejsce przed koncertem, bo korzystając z okazji odwiedził dzień wcześniej brata, u którego zanocował.

Hotel był pierwsza klasa, a dokładniej to miał trzy gwiazdki. Wcześniej nie miałem przyjemności w tak drogim hotelu nocować, więc najchętniej spędził bym w nim cały czas. Ale właśnie tego czasu nie mieliśmy na nic nierobienie. W recepcji pożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy z Kasią na zwiedzanie poznańskiego rynku i okolic. Objechaliśmy sporą część miasta w trzy godziny i udaliśmy się na próbę, bo chciałem mieć wyobrażenie, w czym przyjdzie mi wziąć udział.

Napięcie na próbie było bardzo duże. Pamiętam, że Kazik był strasznie stremowany, przejęty i mocno zmęczony, bo przez dwa dni był sam w domu i chyba go lekko z powodu koncertu na żywo poniosło w stronę używek. Ale wyjścia mistrz nie miał. Koncert miał być i koniec. Odwołać się go nie dało.

Poza Kultem grała też tego wieczoru Armia i Brygada Kryzys.  Byłem w polskim rockowym niebie. Skład był mega jak dla mnie, a do tego cała potężna produkcja, czyli ogromna jak na te czasy scena, światła w ilościach rzadko spotykanych i najwyższej klasy dźwięk, plus wszechobecne kamery robiły na mnie piorunujące wrażenie. Dziwnie tylko było to, że tremy nie czułem.

Do czasu założenia koszulki Kult Ochrony i poznaniu moich kolegów z fosy.

Jak już pisałem z „naszych” byłem ja i Sławek, a z nie naszych byli oni. Oryginalni ochroniarze z jakiejś poznańskiej agencji. Prawdziwe pitbulle, na których pękały koszulki a ręce mieli wielkie jak moje nogi, nogi jak mój korpus, a swój korpus jak dwa moje korpusy. Ze Sławkiem wyglądaliśmy przy nich jak dzieci z podstawówki.

– Panowie, tak jak wam szef mówił – zaczął odprawę Pewu – dzisiaj zabezpieczacie koncert zgodnie z naszymi ustaleniami. Macie łapać ludzi, stawiać ich na ziemi i pokazywać im drogę powrotną za barierki.

– Jak to kurwa? – któryś z wielkoludów się zjeżył – Mamy pozwolić im latać? Co to kurwa jest? – nie kumał bazy za bardzo.

– Tak. Mają latać a wy macie ich zdejmować, stawiać i odsyłać na boki, gdzie będą drogi powrotne przed scenę.

– Ja pierdolę. – olbrzym miał oczy wielkie jak swoje bicepsy ze zdziwienia.

– Nie pierdol, słuchaj. – przekładał na język ochroniarski słowa menagera Kultu szef firmy.

– Koncert jest na żywo w telewizji. Nie patrzycie na scenę, nie robicie zdjęć, nie palicie, nie odchodzicie nigdzie. Łapiecie, stawiacie, odsyłacie. Do końca naszego koncertu. Z bisami.

– Ja pierdolę. – wydawało się, że jest już połapane wszystko w ochroniarskiej wielkiej głowie, kiedy nagle wzrok padł na mnie i na Sławka – A ci kurwa to kto.

– Aaaa, ci?  To nasze chłopaki. – Pewu nie dał się zbić z tropu, choć wyglądaliśmy w bramkarskiej ekipie jak ufoludki. – Tomek stanie na środku, z wami. Sławek zabezpieczy wejście. Reszta jak wam szef wskaże. Dobrze. Możecie ruszać pod scenę. Powodzenia.

– Ja pierdolę. – westchnął za wszystkich ten sam kolo i ruszyliśmy do roboty.

– Tomek, ja nikogo nie złapię, ja mam chory kręgosłup. Nie dam chyba rady. – Shuty był blady.

– Staniesz na końcu, nie martw się, może nikt nie poleci w twojej strefie. – odparłem równie blady.

– Ej, kurwa, wy tak zawsze łapiecie? Nie można nikomu jebnąć? – ktoś z współpracowników dalej nie mógł wyjść z szoku.

– Można kurwa, tylko jak nie ma telewizji. – skłamałem.

I zaczęło się wszystko jak w zegarku. Punktualnie. Kamery ruszyły, Kult ruszył „piosenką młodych wioślarzy”, światła poszły pełną parą, a ja jak junior, z wybałuszonymi gałami, stałem i się na to wszystko gapiłem. Stojąc oczywiście dupą do publiki. Trwało to może z pięć sekund, ale to wystarczyło, żeby obok mnie spadł łbem na beton, jeden z pierwszych lataczy. Stojący obok zawodowiec wybałuszył gały, ja zdębiałem, a operator ręcznej kamery podbiegł i zaczął kręcić nieprzytomnego kolesia obok moich nóg. Szybko otrzeźwiałem i zacząłem krzyczeć na nieprzytomnego gościa:

–  Wstawaj, proszę, wstawaj!

I szarpałem go, podnosiłem, a ten spływał na ziemię. Do tego z głowy zaczęła mu się sączyć juha.

– Wypierdalaj! Wypierdalaj! – nogą odpychałem operatora, a rękami walczyłem z bezwładnym ciałem.

Ludzie których oddech czułem na twarzy, byli w szoku.

Nagle zza pleców wyskoczyli mi medycy, którzy szybko i sprawnie, jak na filmach wojennych, zebrali nieprzytomnego z pola boju na nosze i dalej do karetki. Byłem dalej w ciężkim szoku. Co ja tutaj kurwa robię? Jak ja mam to ogarnąć?

Spojrzałem przed siebie, ponad tysiącami ludzkich głów, których końca nie było widać. I może nawet zacząłem się modlić do Matki Boskiej Koncertowskiej albo tej innej, Ochroniarskiej. Wtedy to, modląc się i łapiąc jednocześnie ludzi, w połowie pierwszej dziesiątki zdrowych Maryj, usłyszałem pierwsze dźwięki „Pasażera”. Według scenariusz to miała być moja chwila…

Może i miała. Ale ja nie miałem na to ochoty. Byłem zdruzgotany wpadką i czułem się za mały na taki występ. Przez głowę przelatywały mi setki myśli, od „a jak mnie nie utrzymają, puszczą i podeptają?” po „ kurwa, ubrałem za ciasne spodnie, nie wlezę na te jebane barierki”. Wszystko było na nie.

I wtedy stał się cud. Bo oczywiście gdzieś na Kult Forum pochwaliłem się czego należy się spodziewać, głównie jeśli chodzi o moją nieskromną osobę. Więc kiedy ustaliłem sobie ze łzami w oczach, pierdolę nie polecę, pojawił się on. Jakiś koleś z Forum. Stał jak Jezus na jeziorze Galillejskim pośród falującego tłumu, około dwóch metrów od barierek. Wokół niego była wolna przestrzeń, którą wytwarzała jakaś magiczna siła, a on stał, wyciągał rękę w moją stronę, uśmiechnął się po ojcowsku i szeptał tak, że wszystko do mnie docierało jak na zwolnionym filmie, „ Skacz Gómi. Skacz! Dasz radę.”

Wiedziony tą tajemną siłą wspiąłem się na barierki, nie bacząc na pękające w kroku spodnie, zamknąłem oczy i poleciałem. Dziesiątki rąk wyciągnęły się w moją stronę i uniosły mnie do góry. Ramię z kamerą śledziło moje pływanie a ludzie przed telewizorami płakali i bili brawo wiwatując. Na pewno…