GOOMOWISKO, czyta autor odc. 4.
Tech-moll

  1. Tech-moll

 

W szkole średniej towarzystwo mieliśmy bardzo fajne, a klasa była złożona z samych chłopaków. W innych klasach dziewczęta się trafiały, ale, że dziewczęta w szkołach budowlanych niekoniecznie były jak Celina z piosenki Stanisława Staszewskiego, to żalu wielkiego i zazdrości w nas nie było, że akurat nam panien nie przydzielono na stan.

 

Tę burzę włosów każdy zna
Przy ustach dłoni chwiejny gest
Tak to Celina Celina Celina jest
Jak hejnał grzmi jej śmiech
Gdy całe miasto śpi
Nie wytrzeźwiała od soboty
Balet trwa już cztery dni

(Kult albo KNŻ, albo Stanisław Staszewski, fragment utworu „Celina”)

 

Cuda takie jak wyżej zdarzały się w naszym przypadku tylko w piosenkach, codzienne życie było mniej rozrywkowe, a już zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. Tych nie znaliśmy za dużo. A te które mijaliśmy na korytarzach, to ani burzy włosów, ani zamiłowania do baletów nie miały.

Samcze klasy generowały jakieś tam patologie. Pijaństwo – krzywa wznosząca. Kultura osobista – równanie w dół. Brak akceptacji dla istniejącego systemu i notoryczne niepodporządkowywanie się panującym i narzucanym nam przez system zasadom. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych doświadczyliśmy na sobie działania systemu  bardzo mocno. Siebie i kolegów mogę usprawiedliwiać tylko tym, że rozpoczęliśmy naukę w czasach, w których tego, co było jeszcze niedawno, miało zaraz już nie być, ale tego, co miało nadejść, jeszcze nie było – i nie wiadomo było, co to będzie. Taki to był czas. Czas przełomu i wielkiej niewiadomej. I w tym galimatiasie byliśmy my. Młodzi, piękni, nabuzowani i buntujący się przeciw zastanej rzeczywistości szkolnej.

Klasa TA, do której mnie przydzielono, to byli najlepsi z najlepszych.  Najlepsi na egzaminach i z najlepszymi ocenami na świadectwach. Mieliśmy być, zgodnie z założeniem systemu wtedy panującego, przodownikami. W pracy i w nauce. Bystrzy, mądrzy, ale przede wszystkim posłuszni. Tego chciał od nas system. Ale wyszło jak wyszło.

Z kolegami wąchaliśmy się krótko. Większość znała się z osiedli, podstawówek czy klubów sportowych. Jako prima sort mieliśmy obowiązek godnego reprezentowania szkoły, kraju i galaktyki. Na tle szaroburej szkolnej masy miały nas, prymusów, wyróżniać białe koszule i krawaty – taki przynajmniej był plan naszej wychowawczyni-rusycystki i komunistycznej dyrekcji naszej placówki. Tak, tak, komunistycznej. W roku 1988 taki ustrój panował w Polsce Ludowej, a skoro nasza szkoła była w Polsce, to i ustrój ludowy ją obejmował. Całym sobą.

No ale zaraz – że niby my,  dzieci robotników i ludności napływowej ze wsi i miasteczek, mieliśmy się na co dzień nosić jak do kościoła? Tak nie budiet.

Bliższa nam była moda dżinsowo-flanelowa, a wygodę sportową przedkładaliśmy nad niezdrową elegancję, w którą nas sztucznie wtłaczano. Na dodatek zaczęły się pokazywać dekaty z Turcji. No wiecie, takie jeansy z białymi, wytworzonymi chemicznie plamami, paskudne jak diabli, które z powodu braku czegokolwiek, podbiły krajowy świat mody. Nasz bój o wolność w ubiorze trwał ponad pół roku i zakończył się naszym pełnym sukcesem – mogłem sobie chodzić w katanie Levisa z wyszytym własnoręcznie napisem Kult, w kraciastych flanelowych koszulach, które tato przynosił z kombinatu, a że były ładne i trwałe, to szkoda ich było tacie do ciorania w pracy, i miałem w nich, początkowo nie za chętnie, paradować w szkole. Koszule flanelowe za jakiś czas stały się znakiem rozpoznawczym muzyków uprawiających grunge oraz ich słuchaczy i wtedy okazało się, że dzięki kombinatowi i tacie byłem modny dużo wcześniej.  Koledzy metalizujący mogli się nie obawiać o swoje długie włosy, których chciano zakazać, a reszta po prostu przestała sobie zawracać głowę codziennym zakładaniem krawata i niebieskiej albo białej koszuli. Mogliśmy być znowu sobą.

Przecieraliśmy szlak dla nowego w szkole, a nowe nadchodziło jak w piosence Tiltu.

 

Jeszcze będzie przepięknie |
Jeszcze będzie normalnie
Jeszcze będzie przepięknie

(Tilt, fragment utworu „Jeszcze będzie przepięknie”)

 

Męczyć się nie chcieliśmy, cierpieć za miliony i przeklinać los też nie było nam w smak, więc robiliśmy wszystko, żeby pięknie i normalnie w naszym otoczeniu było jak najszybciej. I udawało się nam to nie najgorzej. Bo byliśmy młodzi i chcieliśmy, po swojemu, żyć.

 

***

 

 Preferencje muzyczne w naszej klasie rozchodziły się w dwóch głównych kierunkach. Jednym podążali miłośnicy rocka szerzej rozumianego i punk rocka. Drugim – fani metalu. Wzajemnie się tolerowaliśmy, nawet szanowaliśmy bardzo, ale do zmiany upodobań trudno nam się było nawzajem przekonać.

W moim rockowo-punkowym  światku często spotykaliśmy się z kolegami – siedzenie, gadanie, picie piwa, słuchanie muzyki. Tak spędzaliśmy wolny czas i był to dobry okres dla poznawania nowości krajowych i zagranicznych, które pojawiały się jedna za drugą tak, jakby chciały nadgonić stracone lata. Całą tę masę dobra trzeba było z grubsza chociaż ogarniać i sprawdzać, co nam leży.

Na jednym z takich posiedzeń gospodarz – Marcin zwany Kurą – odpalił kasetę zespołu, który wcześniej ktoś polecił jemu.

– A słyszeliście Hey?

– Nie. A co to?

– Fajnie grają, laska na wokalu jest i tak chrypi, jak śpiewa. No tak… Tak super.

– Nasza Janis Joplin? To dawaj na magnet, posłuchamy.

Ziarno zostało zasiane. Za tydzień miałem kasetę Hey w swoim zbiorze.

W taki sposób najczęściej zarażałem się nowymi rzeczami. Polecane zespoły czy poszczególne płyty były już rozpracowane przez znajomych i nie trzeba było tracić czasu na samodzielną selekcję. Duży zbiór zagranicznych dźwięków mieli Talent i Szwagier – i to oni wprowadzali nas w strefę muzyki importowanej. Płyty kopiowało się na potęgę – niestety –ceny płyt wykonawców z Zachodu nie były na każdą kieszeń, a i wielu pozycji w Polsce nie było jak kupić.

The Offspring, Body Count, Rage Against The Machine, Nirvana, The Police, Sting, Sex Pistols, Dead Kennedys, The Exploited, Hendrix i wiele, wiele innych… Maglowało się to dniami i nocami – w walkmanach, magnetofonach, wieżach, radiomagnetofonach samochodowych, a potem jako CD, a już pod koniec wieku XX w komputerach. Do dzisiaj nie wszystko, co zdobyłem w tamtym czasie, udało mi się zamienić na oryginalne wydawnictwa – ale zdecydowaną większość, ku chwale muzyki, zalegalizowałem drogą kupna.

Nasze bogate zbiory pozwalały na budowanie tzw. klimatu podczas imprez wszelakich.  Moje urodziny u rodziców na działce, grille na działce u Grubego czy posiadówki u niego. Spotkania z okazji święta wolnej chaty gdziekolwiek, u kogokolwiek – u Ogona, Kury, Talenta, Szwagra, Sowy i innych, bo przecież szkolna ekipa uległa uzupełnieniu o znajomych naszych znajomych.

Dograliśmy się świetnie. Zorganizowanie sylwestrowego wypadu dla czterdziestu osób było jak bułka z masłem. Doszliśmy w pewnym momencie do takiej perfekcji, że – tu ukłon w stronę Skowrona i Boćka – wyruszaliśmy wynajętym autobusem z zaopatrzeniem jak na wesele: jedzenie, alkohole i koniecznie miniwieża do odtwarzania muzyki. I uwierzcie na słowo, mimo naszej perfekcji, zorganizowanie tego wtedy nie było takie proste jak dziś.

Muzyczną stroną takich imprez zajmowałem się najczęściej osobiście. Raz, że moja kolekcja była bogata i dobrze się w niej poruszałem, dwa, znałem gusta moich przyjaciół i umiałem zagrać tak, żeby parkiet pękał w szwach. No i gusta mieliśmy wtedy zbliżone. Bo kilkanaście lat później trochę się nasze muzyczne miłości porozjeżdżały.

Od jednego z pierwszych sylwestrowych wypadów nowy rok – przez kilka kolejnych lat – rozpoczynaliśmy „standardem”. To znaczy: utworem obsadzonym w tej roli przez Ogona. To znaczy: „Hipisówką” Kobranocki.

 

„Wolna myśl, swobód mit
Wata, którą możesz sobie uszy zatkać
Tak, jak ptak łapie wiatr
Gdy zwiększyła, gdy zwiększyła mu się klatka

 Znów zabijają w nas młodość
Znów zabierają nam wolność

Wolna myśl, swobód mit
Wata, którą możesz sobie uszy zatkać
Tak jak ptak łapie wiatr
Gdy zwiększyła mu się klatka

(Kobranocka, „Hippisówka)

 

Zabijanie młodości i zabieranie wolności urządzaliśmy sobie sami, wypijany hektolitrami alkohol czynił nam to z wysokoprocentową skutecznością. W każdy kolejny nowy rok wchodziliśmy z mocnym postanowieniem naprawy i poprawy, a każdy kolejny stary rok żegnaliśmy ze świadomością, że znów nic z tego nie wyszło.

 

„Komu dzwonią, temu dzwonią
Mnie nie dzwoni żaden dzwon
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie taki zgon, zgon, zgon, ta-ra-ra
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie taki zgon, zgon, zgon”

 (Szwagierkolaska fragment utworu „Komu dzwonią”)

 

Ten przerażający kawałek Szwagierkolaski właził w łeb z ponurym uśmiechem i za nic nie chciał z niego wyjść. Nic dziwnego, że został następnym sylwestrowym hymnem.