GOOMOWISKO, czyta autor odc. 7.
Orkiestrowy Punk-dur

Orkiestrowy Punk-dur

 

Ważną pozycją koncertową na mapie mojego muzycznego życia były kolejne edycje Punkowej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jak się w pewnym momencie okazało, robił je niejaki Janusz Krzeczowski – już wówczas prężnie działający organizator koncertów, głównie punk rockowych. Pierwsza POŚP, w której brałem udział, była jednocześnie drugą robioną przez Krzecza.

Odbyła się ona na Alei Piłsudskiego w hali Sokoła, Roku Punkowskiego 1994. Dotarłem tam – po sylwestrowych, przeciągniętych do granic możliwości balach za miastem – z wielkim trudem. Mało co nie zginąłem pod kołami samochodu, próbując uciec koleżance, która spotkała mnie, i  stwierdziła, że ponieważ ledwie żyję, bo stan upojenia alkoholowego miałem wielki, i powinienem z tego powodu umierać w domu a nie na koncercie . Ale ja czułem inaczej.  Alkohol ledwo uwolnił moją świadomość, kiedy ledwie żywy dotarłem na miejsce wydarzenia. Normalnie w takich stanach człowiek nie powinien żyć, ale tak jak orkiestra jest dla życia, tak i ja postanowiłem wtedy żyć dla orkiestry.

Kocioł przed halą był potężny. Pomiędzy całe mnóstwo punków desantowałem się niezgrabnie ja: wielki, szczupły chłop w dziwnej, czerwonej, wzorzystej koszuli, podróbce ramoneski oraz z jeszcze dziwniejszym afro na głowie, które powstało z jej niemycia i odkładanej w nieskończoność wizyty u fryzjera. Stopień mojej degradacji wskazywał na mocną przynależność do środowiska punkowego. Musiałem się już tylko dostać się do środka.

– Po ile bilety? – zapytałem lekko bełkotliwie.

– Po dychu.

– To trzy dla mnie!

– A dla kogo? Z kim pan jest? – bileter zdziwił się lekko.

– A sam ze sobą!

– To trzy pieczątki się należą!

– To wal pan! – powiedziałem. I przywalili. Na jednej ręce, na drugiej i – za moją zgodą, a ku uciesze wszystkich – na czole.

Oznakowany wlazłem do środka. Tańczyć, kurde, tańczyć mi się chce – poczułem po przekroczeniu progu sali i ujrzeniu sceny! Punkowe dźwięki ruszyły w żyłach krew, nogi zaczęły drobić kroki pogo, rozpędziłem się, żeby wskoczyć w środek tłumu i nagle… JEB! Salto mortale wykonałem niemal bezbłędnie – leżałem jak długi. Głowa i dupa, siostry dwie, bolały strasznie, bo przywaliłem w parkiet z całej siły. Punki podniosły mnie dość sprawnie, zgodnie z niepisanym zwyczajem, a kiedy stanąłem ponownie w pionie, wyrwałem się do tańca po raz drugi. I znowu to samo – JEB, salto mortale! Cholera, chyba jeszcze nie wytrzeźwiałem po czterodniowych baletach na tyle, aby królować na parkiecie…

Aha, no i nie jadłem od dnia poprzedzającego Orkiestrę. Postanowiłem się więc wycofać, żeby zasięgnąć języka w kwestiach kulinarnych.

– Gdzie jest jakaś knajpa?! – szarpałem bramkarza przy wejściu, gdyż głód i kac osłabiały kontakt z realnym światem.

– Tam za rogiem, uspokój się! – pokazał mi drogę do restauracji ruchem zdecydowanym i jednocześnie niezwykle grzecznie zasugerował, że zachowuję się nagannie, co zagraża mi klasycznym wpierdolem.

– Przepraszam i dziękuję. – szybko odrobiłem lekcję kultury osobistej i zatoczyłem się we wskazanym kierunku. Lazłem w dół po schodach licząc swoje kroki: raz, dwa, trzy – tylko się nie wyjebać – pięć, sześć… Pić!

W wypełnionej po brzegi sali był jeden samotny wolny stolik – jakby na mnie czekał. Usiadłem, ująłem kartę w dłoń i chciałem rozpocząć wnikliwą analizę. Niestety, nie mogłem niczego odczytać, litery pływały mi bowiem przed oczami. Ale to mi w niczym nie przeszkadzało, bo mogłem jeszcze mówić. W oddali zamajaczyła kelnerka.

– Piwo i dwie setki poproszę, piękna pani!

– Co się pan tak drze? Nie ma alkoholu, prohibicja dzisiaj. Tylko jedzenie podajemy. – wysyczała kulturalnie.

– Schabowy i wódka, błagam! – potrzebowałem paliwa, bo zapowiadała się długa noc.

– Nie ma, pijaku, wódki! To co, podać coś? – traciła cierpliwość ona.

– Schabowy i colę. Nie ma wódki! Skandal! – jeszcze się łudziłem, że swoim marudzeniem coś jednak ugram.

– Też byśmy się napili. – uśmiechali się ku mnie kolesie z pobliskiego stolika, wznosząc colę jak do toastu. Liczyli zapewne na mój dar przekonywania, który miał doprowadzić do podania napojów alkoholowych pomimo zakazu.

– Zaraz umrę. Nawet piwa nie ma! – wyrzucałem w przestrzeń, a stolik obok śmiał się setnie, ubawiony całym mną. Jak się potem okazało na scenie, były to chłopaki z Sajgonu, którzy szukali czegoś na odwagę przed występem.

Posilony wróciłem tańczyć. Ale jak miałem tańczyć, skoro niepodlany szybko opadłem z sił? Zacząłem się więc w poszukiwaniu chwili spokoju szwendać tu i tam – i wlazłem na bekstejdż do zespołów, sam nie wiem jak. Chyba przez te trzy pieczątki (dzisiaj tak łatwo już nie ma). Za kulisami zasiadłem obok jakichś punków muzykantów jakbym był u siebie i zacząłem marudzenie. Było bardzo wiarygodne, bo podparte nieestetycznym wyglądem i wybitnie niekulturalnym zachowaniem.

– Ale bym się wódki napił! Nie macie co? No weźcie, poratujcie. Chło-pa-ki…

– Nie ma sprawy, masz! – butelka pojawiła się w moich rękach tak samo nagle jak niespodziewanie.

– O! – tylko tyle mogłem powiedzieć przed pierwszym i drugim łykiem. Coraz bardziej wdzięczny i napity kontynuowałem: – Uratowaliście mnie! Gracie tutaj? Jak się nazywacie?

– Ga-Ga, znasz?

– Jasne, Ga-Ga, Smalec i te sprawy. A Smalec gdzie?

– Gdzieś tu łazi. Podoba ci się dzisiaj? Dobra impreza, co?

I zacząłem opowiadać, że wspaniała, tylko że parkiet śliski; że cztery dni mocno się bawiłem; że gram w siatkówkę i muszę w końcu wracać do treningów, bo mam dwa dni opóźnienia; że w ogóle to nie wiem, jaki dzisiaj jest dzień. I jeszcze, że widziałem ich w Jarocinie pół roku wcześniej, i że w ogóle jest git.

Przy zespołach, jak to przy zespołach, kręcą się fani. I fanki. Jedna z kręcących się podeszła do mnie, bo jej się splątały lejce kumacji, a koniecznie chciała otrzeć się o jakąkolwiek gwiazdę. Patrząc przymilnie w moje zapijaczone oczy, zapytała:

– A ty? W jakim zespole grasz?

– Ja? – zdziwiłem się aż za poważnie, bo od wykonawców jednak odbiegałem wyglądem. – Sam jeszcze nie wiem.

To było ostatnie, co zapamiętałem z tej nocy.

 

***

 

Kolejne Punkowe Orkiestry Świątecznej Pomocy pan Janusz robił na hali Korony. To były wydarzenia wielkie – święta muzyki punkowej, a i samo miejsce świetnie się na te okazje nadawało. Na parkiecie można było potańczyć, a kiedy pogowicza morzyło zmęczenie, czekały na niego wygodne trybuny. Czas leciał szybko, mimo że koncerty trwały po sześć-osiem godzin. Janusz ściągał kapele nie tylko z Polski, ale i z zagranicy. Zaproszenie dostawał każdy, kto się liczył albo kto się liczyć miał. Z jednym zastrzeżeniem, poza zespołami z Zachodu, reszta grała za zwrot kosztów. Dzięki zaangażowaniu Janusza otrzymywaliśmy w Krakowie prawie regularny, aktualny raport o stanie i kondycji krajowego punka.

Z zagranicznymi gwiazdami zdarzały się jaja niewąskie. Przemieszczanie się po Europie Środkowowschodniej w  połowie lat dziewięćdziesiątych, nie było sprawą tak prostą jak dzisiaj. Kłopoty z komunikacją, słaba siatka połączeń lądowych i lotniczych, wszystko to powodowało dla organizatorów wyzwania, a czasem i kłopoty. Kłopoty nie lada.

Na taki GBH, czekaliśmy któregoś roku ze trzy godziny, bo utknęli na naszej południowej granicy, na dodatek stracili swój sprzęt koncertując w Czechach. Nie dość, że ich okradziono, to jeszcze zespół został zatrzymany, bo czeska policja stwierdziła, że kapela sfingowała kradzież. Wydawało się, że z ich koncertu nic nie będzie. Do tego inny zespół z zachodu, Toxoplazma, odwołała przyjazd i atmosfera zgęstniała strasznie. Jakimś cudem udało się GBH dojechać i na pożyczonym sprzęcie zagrać super koncert.

To chyba gdzieś wtedy miałem przyjemność poznać jednego z największych i najfajniejszych punków parających się muzyką w naszym dziwnym kraju. Oczywiście największy jeszcze wtedy nie był, w sensie gabarytów, bardziej taki konusowaty, ale lata potem, jak sobie sprawił siłownię w piwnicy, porzucił precz picie i zaczął się zdrowo odżywiać – stał się faktycznie wielki.

Pierwsza kaseta jego zespołu, która wpadła w szpony mojego sprzętu grającego, rozkładała na łopatki. Zaczynało się tak:

 

Popatrzcie szpanerzy!

Jesteśmy mali i wstrętni

A jednak piękni

Bo mamy własne twarze!

jesteś niczym, jesteś zerem
konformistą i szpanerem
grzywkę ładną masz kolego
w szkole plusy w życiu start
w dyskotece bywasz często
głupie kurwy lubią cię
jesteś grzeczny i układny
forsą sypiesz, robisz szpan

lecz dla mnie gnoju jesteś gównem
pieniędzmi twoimi podetrę sobie dupę
splunę ci pod nogi i wytrę sobie tobą nogi

( Psy Wojny, fragment utworu „Szpaner”)

 

Kolejny artysta wykrzykiwał mi w twarz, że trzeba być sobą. Że nie wszystkich da się wtłoczyć w okowy systemu, bo tak sobie ktoś wymyślił. Że trzeba mieć zasady, a każdy jest inny, ale nie gorszy. Nastąpiła pełna identyfikacja z przekazem. Punk rock w najczystszej postaci.

Punk Rock made in Falon.

Wpadłem na niego podczas Orkiestry gdzieś na korytarzu. Przedstawiłem się jako wschodzący fan Psów Wojny i zaczęliśmy rozmawiać – trochę o muzyce, trochę o szarej codzienności. Falon obdarzył mnie sporym kredytem zaufania i szybko zorganizował wejściówkę do garderoby, w której mogliśmy spokojnie pogadać. Zapamiętałem jego opowieści o skinach z Rybnika, którzy go notorycznie prześladowali. Falon nie był jednak w ciemię bity i stawiał im czoła dzielnie. A czasy były wtedy dla subkultur niełatwe. Bójki pomiędzy skinheadami i punkami były częste i krwawe. Trzeba było mieć charakter, żeby to wszystko przetrwać. I przeżyć.

Ani Falon, ani ja nie spodziewaliśmy się, że za kilkanaście lat później będziemy na trasie Galicja Productions pracować wspólnie nad wskrzeszaniem punk rocka w Polsce. Ja – jako współorganizator, a on – jako lider Psów Wojny i szanowany artysta. I już jako starsi panowie polubimy się nawet bardzo. Jak punk z prawie punkiem.

  

***

  

Koncerty z opóźnieniem zdarzały się też krajowym wykonawcom. Rekord XX wieku dzierży w mojej pamięci zespół Armia – na jego koncert w kinie, zdaje się że był to kinoteatr Związkowiec, czekaliśmy ponad cztery godziny. Wcześniej jakieś supporty dwoiły się i troiły, żeby przeciągnąć czas, ale Armii ciągle nie było widać na horyzoncie. Coś jednak w powietrzu wisiało i kazało cierpliwie czekać. Może po prostu brak możliwości zwrotu kasy za bilety był tym magnesem, który nie pozwalał się oderwać od sali koncertowej? Całkiem możliwe.

W końcu nadciągnęli – i poszło! Energia zgromadzona przez godziny czekania wybuchła, kiedy tylko zabrzmiała Bananowa waltornia. Tańczyliśmy jak szaleni – po fotelach, po scenie, po sobie. Były nawet loty ze sceny. Niestety, ogólna liczba startów nie zgodziła się ostatecznie z liczbą bezpiecznych lądowań.

Zdecydował o tym koleś naalkoholizowany jak nieboskie stworzenie (zresztą zapewne dzięki temu wpadł na scenę tak zdecydowanie i pewnie). Na lataniu koncertowym może i się znał, ale… duży był. Dużo za duży. A przy tym wydawał się o wiele za ciężki jak na możliwości tłumu pod sceną. Ale to się okazało już po tym, jak wziął solidny rozbieg i wystartował.

Tłum wiedział lepiej co dla niego dobre. Nie chcąc ryzykować sobą, rozstąpił się, niczym Morze Czerwone, tym razem przed lotnikiem, a ten nawet nie zdążył usłyszeć komunikatu terrain ahead. Pozostał parkiet, lotnik i grawitacja. Łeb trzasnął o parkiet aż huknęło głucho, ale wyczuwalnie w promieniu kilku metrów. Krew poleciała z nosa i uszu, a przytomność z lotnika uszła. Ale wtedy tłum się zreflektował, wyciągnął ku niemu pomocne ręce i w pośpiechu, bo przecież do tańca grano a miejsca było potrzeba ,sprawdził rannemu tętno, usadził go w kinowym fotelu i powrócił do zabawy.

Kiedy wychodziłem, uziemiony lotnik jeszcze w tym fotelu siedział. Nieprzytomny, ale tak mi się wydawało, że spełniony do głębi. I co najważniejsze, żywy!