GOOMOWISKO, czyta autor odc. 8.
TH C-dur

TH C-dur

 

 

W sumie to miałem jednak cholerne szczęście. Raz, że bawiłem się w sport, a dwa, że jednak zostałem alkoholikiem. Dzięki temu obszedłem szerokim łukiem temat pod nazwą narkotyki. O Mateczko Bosko Konopno i Wciągano Nosem. Za Twoim wstawiennictwem byłem w tym temacie prawdziwym laikiem. Ba, głupolem do kwadratu. Kiedy lat kilkadziesiąt później dowiem się jak kopcili starsi koledzy w stolicy, to aż uwierzyć nie mogę w nasze, nowohuckie wyizolowanie. Nawet słuchając Oddziału Zamkniętego miałem w głowie fajną laskę a nie szczyptę siana. Niewiarygodne.

 

Przyszła do mnie, nie wiem skąd,
zawróciła w głowie tak dokładnie;
teraz rozumiem, to jest to.
Jedna z nią noc i już przepadłem

Teraz już bez niej nie mogę żyć.
Wszystko, poza nią, jest nieważne;
świat w kolorach daje mi,
ja i ona już na zawsze…

(Oddział Zamknięty, fragment piosenki ”Andzia” )

 

Andzia. Nie żadna Gandzia. Nie bardzo się orientowałem dlaczego niektórzy wyją Gandzia śpiewając refren. Ja takiego imienia nawet żadnej świętej nie słyszałem, więc nie wyłem. Taki byłem mistrz. Pamiętam też, że gdzieś w głębokiej podświadomości strach przed narkotykami był u mnie wielki. Czasem słyszało się o heroinie i morderczych skutkach jej działania. W pewnym czasie mówiło się heroina, a myślało Maleńczuk. Tak było. O innych Andziach poza heroiną, chwała Panu Na Chmurze Obłoku, nie słyszałem.

Na temat zagrożenia spowodowanego nadużywaniem alkoholu już tak dużo się nie krakało. Więc poniekąd czuliśmy się rozgrzeszeni i oddawaliśmy się konsumpcji tego środka ogłupiającego bez skrępowania. Ale w końcu musiał przyjść ten dzień, dzień prawdy. Dzień zmierzenia się sam na sam z narkotykiem i skutkami jego działania.

To była druga albo trzecia klasa technikum. Jako osoba o szanowanych preferencjach muzycznych, miałem poważanie u kolegi Wojtka, wzorcowego przedstawiciela krakowskiej grupy anarchistycznej. Nie jakiegoś obsrajmurka, tylko poważnego, zaangażowanego  całym sobą bojownika o wolność naszą i zwierząt. Wojtas uczestniczył w poważnych akcjach przeciwko systemowi. Walił kamieniami w ambasadę ZSRR, jak się protestowało przeciwko wojnie gdzieś na wschodnich rubieżach świata na przykład. Jak trzeba było zaprotestować przeciw corridzie na Stadionie Śląskim, skakał na wybieg, prosto pod bycze rogi i kopyta. Miał gość jaja, jak mało kto. Może jeszcze Siemion, kibic, piłkarz, fanatyk Cracovii, był równie dzielny, bo jako rodzynek żył w środowisku wiślacko-hutniczym Nowej Huty, troszkę jak Twardowski na księżycu. Taki osamotniony, a na zawsze wierny white and red colors off.

Wojtek mi nawet imponował swoją odwagą. Może nie do końca poglądami, ale kiedy przyszła godzina próby powiedziałem: Ufam Ci Ziomie.

Któregoś dnia rano dopadł mnie przy wejściu do szkoły i zakomunikował mi:

– Mam. Mam. Mam. Prosto z Indii!

– Co masz?

– Hasz!

– A co to?

– No nie wiesz? – odciągnął mnie na bok mocno zdziwiony i pokazał mi grudkę jakiejś mini kupy.

– Aha. No. Niezłe. – udałem znawcę, ale grudka kupy, poza zwykłą grudką kupy krasnoludka, nic mi innego nie przypominała.

– Spalimy się?

O Matko? Jak to spalimy? Kogo? Ja chcę żyć, pomyślałem i już na głos, zdecydowanie oraz stanowczo powiedziałem:

– No jasne!

Ustaliliśmy spotkanie degustacyjne na długiej przerwie, przy wejściu do budy. Zaraz po dzwonku odnaleźliśmy się i ochoczo wyskoczyliśmy w pobliskie krzaki, zachowując przy tym pełną konspirę. Dzisiaj nie pamiętam, jaka była technika palenia, ale chyba Wojtas miał jakąś taką specjalną fifkę do pomocy. Oczywiście poszedłem na całość. Nie wiedziałem, że dopiero po jakimś czasie może narkotyk mną wstrząsnąć, więc wciągałem dym łapczywie, jakby mi miało zabraknąć. Po akcji w krzakach wróciliśmy rozdyskutowani do swoich klas.

Pamiętam jak dzisiaj, że u mnie powrót po paleniu wypadł na przedmiot pod tytułem dokumentacja budowlana. I chwała Bogu Na Haszności. Pani nauczycielka była lajtowa jak zefiry. Młoda sztuka, która zaraz po studiach zaczęła uczyć w technikum, po czym poderwała ucznia albo on ją poderwał, zrobili stuk puk, z czego niespodziewanie wyszło dziecko, potem poszła na macierzyński, i po macierzyńskim powróciła do bazy, czyli do szkoły nauczać. Miała na nas mocno wyje.., znaczy byliśmy jej obojętni. Poza Sławusiem, na widok którego może i wilgoć ją oblatywała po karku, a może i dreszcz rozkoszy przechodził łydkami?

Po dziesięciu minutach od powrotu się zaczęło mną kręcić na bogato. Najpierw mnie zemdliło, potem zakręciło mi się w głowie i wbiłem łeb w stół. Zamknąłem oczy, złapałem się ławki, bo miałem wrażenie, że latam nią po klasie. Wszystko było znośne do momentu, kiedy moje biurko zaczęło wirować. Nie! Nienawidzę karuzeli. Zaraz się porzygam. Stop! Zawziąłem się w sobie mocno i zatrzymałem wirującą ławkę, po czym spokojnie wylądowałem w swoim sektorze. Podniosłem głowę, pot spływał mi po czole i policzkach, ławka na szczęście stała na swoim miejscu. „Haroszaja posadka, kamandir Gomolka”, pomyślałem z dumą.

Rozejrzałem się dookoła zamglonym wzrokiem i nawet się ucieszyłem, że nikt moich lotów po klasie i wirowania nie zauważył. Wszyscy, łącznie z nauczycielką mieli mnie w głębokiej dupie. To był dobry znak, że była to jednak tylko moja fantasmagoria. Po wszystkim nagle wstałem i szybkim krokiem ruszyłem do drzwi. Już łapałem za klamkę, gdy usłyszałem:

– Gomółka! A ty gdzie bez pytania? Pogięło cię? – pani psor się ocknęła i zareagowała zgodnie z procedurą.

– Duo tuoalety. – dziwnie artykułowałem wyrazy.

– A to idź se.

Pobiegłem, szurając pantofelkami po parkiecie (pantofelki były obowiązkowe jako zamiennik buciorów, którymi deptaliśmy ziemię poza szkołą) wprost do kibla. Strzeliłem kilka solidnych łyków kranówy, obmyłem spoconą twarz i poczułem sakramencki, ale taki niesamowicie sakramencki głód. Ssało mnie przeokrutnie. Szczęściem na parterze działał sklepik szkolny. Zszurałem się piętro niżej, zamówiłem sobie dwa hot dogi z parówą leszczyńską i dwie oranżady. Jadłem jakbym tydzień nie jadł. Konia z kopytami mógłbym wtedy wciągnąć. Po dwudziestu minutach, z lekka ogarnięty, wróciłem do klasy taszcząc jedną butelką ze sobą.

– A z tobą wszystko w porządku, Gomółka? Ładną chwilę cię nie było.

– W porządku. – wybełkotałem i znowu poczułem mega głód.

Kanapka. Na szczęście miałem jeszcze kanapkę ze sobą. Z powodów finansowych w latach naszej młodości nosiło się kanapeczki, żeby z głodu nie poumierać. I teraz była jak znalazł. Jako antidotum na niespodziewany atak głodu. Żarłem łapczywie a świadomość powoli wracała na właściwe tory. Świat co prawda dalej wirował, jakbym był na statku dalekomorskim, ale umysł działał już jako tako i przywracał do codziennej szarości komórki w mózgu. Pobudzał go też strach przed najbliższą przyszłością. Następny miał być bowiem język polski, potem instalacje sanitarne i coś jeszcze. Nie wiedziałem co, ale wiedziałem jedno. Trzeba wiać i to prędko. W końcu ktoś się zorientuje, że ze mną mocno nie halo i będzie afera jak diabli. Tylko kto z uczących wtedy nauczycieli mógłby stwierdzić co mi jest?

Tak czy inaczej, nie chciałem tego sprawdzać i równo z dzwonkiem na kolejną lekcję, zwiałem ze szkoły w podskokach. Z wielkim trudem dojechałem do domu. Mdliło mnie w autobusie okropnie i czułem się bardzo źle. Na szczęście. Bo wiedziałem już, że jednego uzależnienia będzie w moim życiu mniej. Psychoaktywne oddziaływanie środków spalanych na mój umysł nie dostarczało mi obiecywanej radości. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że stałem się w tym czasie wrogiem używek z tej i innych szufladek.  Popijając z kolegami zarzekaliśmy się na wyścigi, że my to nigdy i w ogóle, a ci co używają narkotyki to są głupi jak but.

 

***

 

Jednak jaka magia kryje się w powiedzeniu: „nigdy nie mów nigdy”, wie chyba każdy. Zapewne kur jeszcze trzy razy nie zapiał i nie zapierdział, a rok dobrze nie minął, jak usłyszałem, będąc z kolegami na piwie w kazamatach kina Świt, szept w lewym uchu:

– Góma, zapalisz?

Koleżanka licealistka, kusicielka, szeptała mi w lewe ucho z odległości trzech milimetrów. Uśmiechnąłem się szyderczo do lustra na barze. Przypomniałem sobie błyskawicznie swoje mocne postanowienie na całe życie, po czym wykonałem szybki obrót na barmańskim krześle, spojrzałem jej prosto w oczy i pewny jak zawsze swojej mocnej woli, wyszeptałem jej prosto w twarz:

– No jasne!

Ach te baby. Szlak by je trafił. Najpierw Adam w raju, potem reszta i w końcu ja. Wiedziony na pokuszenie. Silna wola poszła w pizdjec. Podprogowo musiała też działać sącząca się z głośników muzyka. Do tego w knajpianej piwnicy było ciemno i jednak nastrojowo. Brylu śpiewał monotonnie:

 I feel, I feel, I feel, I feel your
velvet touch
when you come, when you come, when you come, when you come to
to my brain
and you take, and you take, you take, you take me
to my heart
so I want, I want, I want, I want to
sing again
ganja, ganja, ganja, ganja
so good for everybody

(Brygada Kryzys „Ganja”)

 

Zapach Marii kusił, ale nie zbyt dobre wspomnienia po ostatnim tripie oraz rozum mówiły, żeby jednak dać se dupie siana. Walczyłem ze sobą dzielnie do samego końca. Koniec nadszedł w chwili nadejścia mojej kolejki. Ta zaprowadziła mnie na koniec korytarza, gdzie stało kilka nieznanych mi osób.

– Twoooje. – ktoś podał fifkę i wyszeptał to dziwnym głosem , bo był jeszcze na wdechu.

Pyknąłem, potrzymałem, zakaszlałem. Już miałem odejść, uciec do pozostawionego na barze samotnego kufla, ale mi się nie udało, bo kolejna moja kolejka nadeszła szybciej niż bym chciał. No to buch para w ruch.  Delta9 tetrahydrokannabinol z pierwszego ściągnięcia już dopływał do komórek tworzących tkankę nerwową w mózgu i zaczęła przekłamywać z lekka rzeczywistość. Skinieniem głowy podziękowałem za ucztę, kciukiem uniesionym do góry potwierdziłem, nie wiem na jakiej podstawie, klasę towaru i przemieściłem się z pełnymi płucami do baru.

Po trzech minutach byłem głodny jak nigdy, a po pięciu kolejnych usłyszałem w głowie szepty dwóch typów z końca sali, którzy postanowili mi spuścić mały wpierdol. Pewnie nawet o tym nie za bardzo wiedzieli, ale za to ja wiedziałem i już. Tak panowie, na pewno wam się uda. Lekko otumaniony, wmawiałem sobie: słyszę was! Chociaż muzyka grała głośno, a ludzie, żeby pogadać, przekrzykiwali ją, ja słyszałem bardzo wyraźnie oddalonych o kilkanaście metrów kolesi, jakbyśmy byli sami w lokalu. Postanowiłem nie dać im satysfakcji. Bałem się, że otumaniony przyjętym THC nie dam rady w bitce dwa na jeden. Na znajomych nie miałem co liczyć, bo tak mi umysł podpowiadał.

Postanowiłem więc zadziałać błyskawicznie i kiedy jeden z kolesi poszedł do kibla a drugi odwrócił się do mnie plecami, porwałem katanę i wybiegłem przed kino. Stanąłem w lekkim rozkroku, w podcieniu kiosku Ruchu i obserwowałem, czy goście za mną już ruszyli. I stałem tak dobry kwadrans, czekając nie wiadomo na co. Na szczęście przypomniałem sobie, jaki jestem głodny i pobiegłem do domu, obiecując sobie w myślach, że ja tego świństwa to już nigdy a nigdy nie tknę. Chociażby skały srały, to nigdy!

 

***

 

Tego gorącego lipca, Jastrzębscy przyjaciele przywlekli ze sobą jakieś przedziwne towarzystwo. Takie troszkę lumpiarsko-złodziejskie. Ile się ich kolegom trzeba było natłumaczyć, że kradzież czyichś wędek z pomostu nie jest wyczynem a zwykłym kurestwem, wiem nie tylko ja. Ale byli i trzeba było z nimi jakoś wytrzymać. Ponieważ w każdym człowieku staram się odnajdywać jasną stronę duszy, dawałem szansę im i sobie. Jak tylko mogłem najlepiej. Jeden z nich, koleś średnio raczej rozgarnięty, bez brwi, bo te mu po mocno zakrapianym wieczorze koledzy zgolili, zauważył moje muzyczne pasje.

Okazało się, że tak jak ja i on kocha muzykę. Zabierał mnie więc do swojej skody w kolorze kości słoniowej, którą przyjechali z dalekiego Jastrzębia i katował mnie, tak, wtedy katował, czeskim rockiem. Śmieszyło mnie to jak diabli, bo jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że za kilkanaście lat sam odpłynę dla kilku czeskich i słowackich zespołów. Dzisiaj nie wiem, co mi koleś wtedy puszczał, ale pamiętam jego powagę przy słuchaniu i nawet łzy w kącikach oczu się szklące były, przy co rzewniejszych utworach.

Chyba dzień przed swoim wyjazdem jeden z nieogarów zaprosił mnie na wódkę. Powiedziałem nie, nie obywatelu nieogarze, z nieogarami nie piję. Wtenczas on wyczuwając u mnie rock and rolla z wyższej półki, zaproponował mi konsumpcję maryjnego dymu podanego z wodnej fajki.

– Słuchaj tata. Mam małe co nieco. Nierozgarnięta ma ochotę, chodź z nami! – zaproponował.

Nierozgarnięta też była z miasta węgla i biwakowała wśród nas ze swoim bratem. Ciągnął swój do swego, więc szybko się pokumali i czas wolny lubili spędzać razem.

Skąd ja to znałem. Retrospekcja zadziałała prędko. Uśmiechnąłem się szyderczo do drzewa za płotem. Przypomniałem sobie swoje mocne postanowienie na całe życie, po czym wykonałem szybki obrót na materacu, spojrzałem nieogarowi twardo w oczy i pewny swojej silnej woli, wygarnąłem mu prosto w twarz:

– No jasne!

Wleźliśmy więc do namiotu nierozgarniętej, bo był największy i brata jej nie było, bo plażował. W końcu było samo południe. Nieogar sprawnie zrobił jakieś naczynie z plastikowej, półtoralitrowej butelki, które nazwał fajką wodną, podsypał na złotko zieleniny, coś podgrzał, woda zabulgotała i poszło naczynie w nasze magiczne, trzyosobowe koło. Po kilku chwilach leżeliśmy jak mopsy w nagrzanym niczym piekarnik namiocie i zastanawialiśmy się na jakiej planecie jesteśmy. Pierwsi ocknęli się oni i zaczęli mieć się ku sobie. Chciałem na nich spojrzeć, podglądnąć, może za pierś sobie złapać nawet, ale nie mogłem. Nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu.

Za to mój umysł funkcjonował perfekcyjnie. Wysyłał on zmysł słuchu do poszczególnych namiotów  i dzięki temu mogłem słuchać co biwakowicze mają ciekawego do powiedzenia. Najbardziej rozczarowali mnie moi znajomi, którzy toczyli debatę na temat mojego wyłamania się z przysięgi i przyjęcia narkotyku do organizmu. Przecież zarzekałem się – mówili oni – na wszystkie świętości świata, że nigdy narkotyka nie dotknę. Nawet nogą. Ale skąd oni wiedzieli, że ja teraz ćpie?

Przecież nikt a nikt, poza naszą trójką, miał nie wiedzieć, co ja robię, a tu taka niemiła niespodzianka, myślałem. Po raz kolejny mi nie wyszło z przysięgami. Miałem straszny żal do siebie leżąc bez ruchu w piekarnianym namiocie. Ale znowu nie czułem się za dobrze, świat wirował za mgłą białą i jeszcze ktoś na tropiku jajka smażył. Co? No nie, bez jaj. Z głodu moja wyobraźnia oszalała.

Ale te jaja głośno skwierczały.  Zastanawiałem się czy tropik w miejscu smażenia podlano tłuszczem? Masło. Masło byłoby najlepsze. Ale mi się chciało jeść! Niestety nie mogłem się ruszyć na milimetr. Para pchała się na mnie i kończyła spółkowanie, a ja byłem spięty i głodny po całości. I nieruchomy.

– Idziemy na plażę. – nieogar zakomunikował mi po chwili i poszli, zostawiając mnie samego.

Zostawili mnie na pastwę mego odurzonego umysłu. Jak tak można? Rozmowy na polu namiotowym zaczęły mi się zlewać w jeden wielki niezrozumiały hałas. Na szczęście mogłem już ruszać stopą lewą, a po chwili przetoczyłem się na bok i władza zaczęła powracać do poszczególnych mięśni. Wytoczyłem się niezgrabnie przed namiot, skulony i ze spuszczoną głową, bo bałem się szydery tego tłumu, który miał na mnie czekać, żeby wyśmiać brak mojej silnej woli.

Nikt jednak nie czekał. W ogóle pole namiotowe było opustoszałe. Jaj też nikt na tropiku nie sadził. Wszyscy poszli sobie precz, a ja stałem oślepiony słońcem i czułem się źle.

– Hej tata! – ktoś krzyknął radośnie spod sklepu – jesteśmy na plaży, chodź do nas.

– Idę. Gniewacie się bardzo?

– A o co?

– No… nie wiem…

– To chodź, nie marudź.

– Idę, idę. Tylko zjem coś, bo umieram z głodu.

Dochodziła czternasta. Na polu namiotowym było pusto, cicho i strasznie gorąco. I tylko szydząca z wystawy konserwa turystyczna przypominała mi o sile mojej woli, w której mogłem pokładać pełne zaufanie. Przynajmniej do następnego wieku.  A z tyłu głowy obudziła się i smutno przypomniała o pogubieniu w życiu piosenka Pudelsów.

 

Coraz wolniej bije tętno światła
Ostatni oddech ginącego życia
W krainie ciemności rodzi się mrok
Za mną czai się demon nocy – Lęk
Duchy wciągają mnie w wir tajemnicy
W myślach twoich ciemność śmierci
W oczach twoich czerwień krwi
Pęka w rękach szklanka z wódką
Rozpierdala myśli ci
Zwierasz pięść z radością dziką
Krew i wódkę spijasz z niej
Dziwisz się że to smakuje
Krwawą Mary z dłoni chlej
Świat wiruje za mgłą białą
Pulsującej ciszy snem
Rozpierdolę wszystko wkoło
Potem sam powieszę się

(Piotr Marek)

 

 

Może to wtedy właśnie zaczęła się budzić we mnie choroba następnego wieku, zwana depresją? Być może to był ten czas? Ale do pełnego wybuchu zostało jeszcze kilkanaście lat, które wypadało przeżyć godnie i z przytupem. Co też codziennie starałem się czynić. Na pełnej prędkości.